www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Seksualność piękna, choć powikłana – problem autoerotyzmu (cz. I)

 

 

Masturbacja to temat wstydliwy. Niechętnie się go porusza. Często z uśmieszkiem lub zażenowaniem. Kultura masowa również nie sprzyja głębszej refleksji, promując raczej „luźne” podejście do autoerotyzmu, jako naturalnego zachowania, którym nie należy się zbytnio przejmować.

Źródłem tego przekonania jest coraz powszechniejsza redukcja seksualności do wymiaru fizycznego i genitalnego. Nic nowego w świecie ludzi. A jednak dzisiaj jest nieco inaczej. Wskutek oddziaływania środków masowego przekazu i Internetu, seks bywa postrzegany wyłącznie jako jedno z wielu narzędzi, z którego można korzystać do woli. W ten sposób seksualność jest „wyciągana” z człowieka, sztucznie umieszczana w świecie rzeczy, oderwanym od osoby ludziej. Jednak płciowość nie pozwala się spłycić, bo właśnie dzięki niej wyraża się cały człowiek. Dzielenie osoby na „części”: ciało, dusza, seksualność, rozum, duch, jakby istniały niezależnie od siebie, to odwieczna pokusa. Wystarczy bacznie przyjrzeć się rozlicznym interpretacjom natury ludzkiej chociażby w filozofii, ale również w obrębie chrześcijaństwa spotkamy przeróżne wizje, często rozbieżne z biblijną antropologią. Uleganie tej pokusie jest dokładnym przeciwieństwem tego, co chce z nami uczynić Bóg – sprawić w nas jedność, wewnętrzną integrację, wprowadzić ład i harmonię w ciele i duszy. Seksualność nie jest wyjęta z tego procesu, dlatego nie można jej traktować po macoszemu.

Oliwy do ognia dolewa również wykoślawione i lękowe podejście do seksualności w środowiskach kościelnych, na katechezie, kazaniach czy w konfesjonale. Jest to kolejna skrajność, bazująca na opozycji między tym, co cielesne, a tym, co boskie i duchowe. Zasadniczo chodzi o to, aby wpoić osobom dążącym do świętości, że nie powinny „odczuwać” seksualności. Co więcej, dzięki modlitwie, lekturze „duchowej”, unikaniu osób płci przeciwnej, pozbywaniu się jakichkolwiek impulsów seksualnych, chrześcijanin powinien „obejść” seksualność i udawać, że jej nie ma. W każdym bądź razie cielesność, a w węższym wymiarze płciowość, to kula u nogi przysparzająca nieustannych kłopotów na drodze „duchowego” rozwoju. Taka wizja świętości nie dopuszcza uznania w Chrystusie osoby, która posiada seksualność. Wprawdzie jest On do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu, jednak wyobrażenie Jezusa odczuwającego ludzkie uczucia, łącznie z seksualnością, graniczy, w mniemaniu niektórych, z poważną herezją.

Przykładem jest historia, którą usłyszałem z ust pewnego mężczyzny, byłego ucznia szkoły katolickiej. Otóż, opowiadał mi, jak to siostra zakonna na lekcji religii uświadamiała dzieci w kwestii VI i IX przykazania. „Pamiętajcie – mawiała – „że każdy czyn i myśl przeciwko tym dwóm przykazaniom jest zawsze grzechem ciężkim”.

Nierzadko w formacji seminaryjnej i zakonnej można dostrzec tendencję do „uduchowiania” ludzkiej seksualności. Klucz do sukcesu jest bardzo prosty: jeśli zainwestujesz w „duchowość, seksualność jakoś się dopasuje i zintegruje. Celowo używam cudzysłowu, bo jest to „duchowość” oparta na starożytnej herezji, podszytej zawoalowaną i subtelną wrogością do ciała i Wcielenia Chrystusa.

Niestety, powyższe fałszywe przeświadczenia (z pewnością nie jedyne) pokutują ciągle zarówno wśród wiernych, jak i niektórych duchownych, którzy dziwnym trafem najcięższe wykroczenia upatrują w grzechach związanych z VI przykazaniem. Nie chcę się tutaj rozwodzić się nad przyczynami tej moralnej obsesji. Mógłby to być temat na odrębny artykuł.

Dokładnie z tych samych powodów tak nieporadnie rozmawiamy o problemach seksualnych, chociaż dotykają one samego rdzenia naszego człowieczeństwa. Być może jest to kolejny powód naszych oporów i delikatności. Wszyscy jesteśmy dziećmi naszej epoki. Jedni banalizują autoerotyzm, chociaż wbrew pozorom nie przychodzi im to łatwo. Inni wyolbrzymiają problem do niebotycznych rozmiarów, widząc w nim podstawową przeszkodę w dążeniu do Boga. Pomijam tutaj osoby, które w ogóle się tym nie przejmują.

W dalszym ciągu tego artykułu będę próbował przyjrzeć się masturbacji z różnych punktów widzenia. Przyznam, że bardziej chodzi mi o osoby dorosłe lub przekraczające próg dojrzewania, chociaż młodsi też będę mogli znaleźć pewną inspirację. Często masturbacja z okresu dojrzewania zanika. Natomiast większy problem stanowi ona wówczas, gdy przedłuża się na wiek dorosły. Mam na myśli nie tyle okazyjne akty, lecz słabość i nawyk, który staje się częścią codziennego życia. Rozpocznę od opisu niektórych, moim zdaniem ważkich, przyczyn tego zjawiska, które są bardzo złożone. Można by pisać o tym opasłe tomy. Następnie, w drugiej części (za tydzień), postaram się podzielić pastoralnymi wskazówkami nad tym, jak zaradzić źródłom tego problemu.

Dodam jeszcze, że na przekór temu co przez wieki wieszczono zwłaszcza w moralności katolickiej, zdobycze psychologii i współczesnej antropologii nie pozwalają na pochopne oceny i surowe osądy w tym względzie. Zresztą, w kwestii moralnej oceny autoerotyzmu, czy w ogóle zachowań związanych z seksualnością, Kościół zaczyna wypowiadać się obecnie bardziej powściągliwie, by nie rzec z dużą dozą zrozumienia i miłosierdzia, przyjmując do wiadomości pozytywne odkrycia nauk humanistycznych. Większość z poniższych spostrzeżeń wypływa z obserwacji, praktyki duszpasterskiej i osobistej refleksji. Moim zamiarem jest zaoferowanie pewnej formy pomocy tym, którzy cierpią z powodu nałogu masturbacji, aby mogli odnaleźć drogę do pokoju i wyzwolenia.

„Nie jestem wartościowy”

Zacznę od tego, co wydaje mi się najbardziej dziwnym motywem masturbacji. Wydaje się, że czasem jest ona próbą ukarania siebie za niepowodzenia, porażki i upokorzenia. Na czym jednak może polegać kara, skoro przyjemność raczej wskazywałoby na nagrodę? Przyjemność na pewno nie jest karą, ale jest nią to, co u niektórych osób następuje po akcie masturbacji. Chodzi o mechanizm błędnego koła, który z grubsza można by opisać tak: niskie poczucie własnej wartości, masturbacja, kara jako poczucie winy, pogłębienie kryzysu własnej wartości, smutek i wszystko zaczyna się od nowa…

Autoerotyzm przybiera wówczas postać bicza, którym człowiek chłoszcze samego siebie. Celem tej kary jest ciągłe utwierdzanie siebie w poczuciu bezwartościowości. Skoro tak niewiele znaczę, tak naprawdę zasługuję jedynie na naganę. Paradoksalnie osoba taka masturbuje się nie po to, aby odczuć przyjemność, ale żeby umocnić w sobie negatywny obraz samego siebie i jeszcze bardziej się pognębić. Przy okazji warto jeszcze raz podkreślić, że liczy się nie tyle zewnętrzny efekt, ile motywy działania.

Niskie poczucie własnej wartości sprzymierza się z doświadczeniem niepowodzenia i różnego rodzaju frustracjami. Rozczarowania i związane z nimi złe samopoczucie są tylko pośrednim źródłem masturbacji, swoistym zapalnikiem. Bezpośrednia przyczyna tkwi w wyidealizowanym podejściu do rzeczywistości i nadmiernej surowości względem samego siebie. Osoba z kompleksem niskiej wartości myśli w następujący sposób: „Zawsze powinienem odnosić sukcesy. Jeśli coś mi nie wychodzi, oznacza to, że nie jestem dobry i wartościowy, a więc należy się ukarać, aby w przyszłości dać z siebie jeszcze więcej”. Iluzja tego myślenia polega na tym, że osoba taka nie chce pogodzić się z oczywistym faktem, iż niepowodzenia są częścią codziennego życia. Po drugie, utożsamia swoją wartość z rezultatem swoich wysiłków. Każda porażka to uszczerbek na własnej wartości. Trzeba więc robić wszystko, żeby porażek było jak najmniej. A jeśli coś nie wyjdzie, można to zrekompensować karą w postaci masturbacji. I tak koło się zamyka.

Nadto osoba niedoceniająca siebie sądzi, że wszyscy wokół tworzą sobie opinię o niej, rejestrując jej każdy sukces i porażkę. Zamiast, na przykład, porozmawiać o swoich uczuciach z bliską osobą, wyrazić swoje rozczarowanie, które jest skutkiem niepowodzenia, osoba taka kieruje bezpośrednią niechęć ku samej sobie, uciekając się do masturbacji. Ten przedziwny proces trafnie oddaje słowo „samogwałt” – „gwałt na samym sobie”, a więc coś, czego doświadcza się wbrew własnej woli. Możemy jednak zapytać, jak to się dzieje, że człowiek gwałci samego siebie? Przecież to niedorzeczne. Jak można czynić coś wbrew własnej woli?

Przyznam, że to jeden z ciekawszych paradoksów, który można dostrzec zwłaszcza pośród osób wierzących. Ci, którzy pragną żyć w świadomej relacji z Bogiem bardzo cierpią z powodu seksualnych problemów, zwłaszcza jeśli mimo uporczywych prób, nie potrafią sobie z nimi poradzić. Seksualność kojarzy im się jako koszmar, który ich nieustannie prześladuje. Czują się w potrzasku. Stają się bezradni i nie wiedzą, co dalej robić. Na te przykre uczucia nakłada się silna moralna ocena. Każdy akt masturbacji bywa oceniany jako ciężkie wykroczenie, chociaż osoby takie mają niewielki wpływ na to, co się z nimi dzieje. Umęczone specyficznym „rozdwojeniem” woli, chcą i nie chcą zarazem. Ten sam mechanizm można zaobserwować wśród innych nałogów. Jest to utrata kontroli nad pewnym wymiarem własnej osobowości. Osoba cierpiąca z tego powodu mniema, że powinna sprostać moralnym standardom, ale za żadne skarby nie może ich dosięgnąć. Sądzi, że wskutek tego niewiele jest warta. I mechanizm powiela się kolejny raz…

„Nie jestem zmęczony”

Autoerotyzm bywa małoskutecznym, ale łatwodostępnym sposobem radzenia sobie ze stresem i przemęczeniem. Niektórzy ludzie łudzą samych siebie żyjąc tak, jakby nie mieli ciała, to znaczy, nie dopuszczają do siebie faktu, że ludzka cielesność ma swoje potrzeby, które muszą być zaspokojone. Przez pewien czas można siebie zwodzić i uciekać się do wysublimowanych wymówek. Niemniej, prędzej czy później ciało samo upomni się o siebie. Te niezbędne potrzeby to, przykładowo, wystarczająca ilość snu, ruch, uprawianie jakiegoś sportu, dobre i w miarę regularne odżywianie, ograniczenie do koniecznego minimum bodźców płynących z wszelkiego rodzaju sprzętu elektronicznego.

Zaprzeczanie własnemu zmęczeniu, typowe szczególnie pośród mężczyzn, na ogół kończy się uwikłaniem w różnego rodzaju nałogi. Picie, nadmierne palenie, litry kawy, narkotyki, ślęczenie godzinami przy komputerze, buszowanie w Internecie do późnej nocy, w końcu szukanie szybkiego rozładowania napięcia w aktywności seksualnej. Nagromadzenie negatywnej energii w konfrontacji ze światem, który nie zawsze jest nam przyjazny, czy wskutek przepracowania i braku odpoczynku, może doprowadzić do wewnętrznego napięcia, co zwykle znajduje oddźwięk w naszej seksualności. W takim wypadku autoerotyzm nie zawsze wiąże się z erotycznymi wyobrażeniami i fantazjami. Może działać jak fizjologiczny mechanizm przynoszący ulgę i redukujący nadmierne stresy. Dla osób o dużej wrażliwości psychicznej często może to być jedyny, nie twierdzę, że zawsze usprawiedliwiony, wentyl bezpieczeństwa. Jeśli nauczą się takiego sposobu radzenia sobie ze stresem i zmęczeniem, nie jest im łatwo opuścić wyżłobione przez lata koleiny.

Myślę, że nieakceptowane zmęczenie wpływa również negatywnie na wiele małżeństw. Dla jednych uniemożliwia ono jakiekolwiek współżycie, a dla innych przybiera formę walki ze zmęczeniem, którego przecież „nie powinno” być. Na co dzień przesadnie aktywny mężczyzna próbuje udowodnić sobie, że wciąż jest Herkulesem, chociaż żyje już na skraju wyczerpania. Wówczas zdarza się (podobne jak podczas masturbacji), że współżycie seksualne bywa niczym więcej niż próbą szukania ulgi z pomocą partnera. W granicznej postaci są to przelotne kontakty z prostytutkami lub przypadkowymi partnerami. Ale również w małżeństwie, męża czy żonę, można podświadomie sprowadzić do przedmiotu użycia pod płaszczykiem miłości. Już we wczesnym nauczaniu Kościoła, u św. Pawła a później szczególnie w pismach św. Augustyna, małżeństwo miało za zadanie przeciwdziałać pożądliwości i seksualnemu napięciu. Jeśli już coś robić z pożądaniem, to przynajmniej w „cywilizowany” sposób, czyli w małżeństwie. Z perspektywy personalistycznej wizji człowieka, takie uzasadnienie małżeństwa i aktu seksualnego w jego obrębie, wydaje się co najmniej wątpliwe.

Niestety, niektórzy sądzą, że prawne zalegalizowanie małżeństwa aprobuje wszelkie zachowania seksualne. W ten sposób dochodzi do cichych gwałtów, czyli do używania drugiej osoby, chociaż zazwyczaj gwałt kojarzymy z brutalnym aktem przemocy. Ale gwałt posiada różne odcienie i intensywność. Taka forma współżycia seksualnego w małżeństwie niewiele różni się od samo-gwałtu, powiedziałbym, że nawet jest czymś gorszym, bo wykorzystuje się przy okazji drugą osobę.

„Mam dość tego świata. Tęsknię za nieskończonością”

Często masturbacja może być bramą do chwilowego opuszczenia tego świata, z jego ciężarami, rozczarowaniami i troskami. Człowiek pragnie wejść w inny obszar doświadczenia, kiedy życie codzienne jawi mu się jako pasmo nieznośnych doświadczeń. Nie akceptuje tego stanu. Sądzi, że powinno być inaczej. Doświadczenie przyjemności kojarzy mu się z czymś miłym i po prostu innym.

Przypomina mi się scena z filmu Marka Koterskiego „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Kilkuletni Sylwek siedzi zamknięty w pokoju, przytula do siebie pluszowego misia i ssie własny palec. Kiedy do pokoju wchodzi ojciec – alkoholik, pyta syna: „Co robisz?”. „Myślę, o czymś przyjemnym” – odpowiada chłopak. Kiedy ojciec wychodzi, Sylwek sięga po papierosa i próbuje poradzić sobie z rodzinną traumą. Później zaczyna brać kokainę, ale motyw jest ciągle ten sam: zapomnieć, przetrwać, uciec.

Ten sam mechanizm działa również w seksualności, tyle że nie każdy jest nań podatny. Każdy ma inną piętę Achillesową. Przyjemność seksualna, sama w sobie dobra, może działać podobnie jak inne środki uzależniające. Człowiek chce doświadczyć nieosiągalnego „więcej”. Pragnie „opuścić” świat, chociaż przeczuwa, że tylko śmierć może go z nim rozłączyć. Tęskni za przynajmniej chwilowym zatraceniem się w innym rodzaju doświadczenia, by zakosztować czegoś innego, ponadświatowego. I chociaż przyjemność seksualna nie jest z „tamtego” świata, to jednak może się połączyć z pragnieniem nieskończoności, zupełnej wolności i nieskrępowania. W gruncie rzeczy jest to nasza najgłębsza tęsknota, która może się wyrażać również w tak nieudolny sposób – jako niezgoda na faktyczne oblicze świata.

„Nie jestem piękny”

Nie podobam się sobie, czyli nie znoszę „zewnętrzności” mojego ciała. Psychologowie nazywają ten mechanizm kompleksem Adonisa. Polega on na utożsamieniu wyglądu z męskością. Prawdziwym mężczyzną jest ten, kto jest dobrze zbudowany, umięśniony, smukły, kto nie ma fałdów tłuszczu na brzuchu. Nadto, cały przemysł skupiony wokół seksshopów stara się wmówić mężczyznom, że powodzenie w życiu zależy od seksualnej atrakcyjności, czyli od rozmiarów członka i stanu owłosienia. W podobny sposób bombarduje się kobiety. (Kolejny przykład redukcji człowieka do fizycznego wymiaru). Skoro tak, to biedni mężczyźni muszą coś wskórać. Zaczynają się porównywać, bez ustanku przeglądają się w lustrze, odczuwają niezadowolenie, stosują diety, chodzą na siłownię, całe dni uprawiają rozmaite sporty (przeciwieństwo tych, którzy zapominają o własnym ciele). I nic z tego. Mimo smukłej sylwetki niepokój pozostaje.

Ale gdzie tutaj jest miejsce dla masturbacji? Może ona być środkiem udowadniania sobie własnej witalności i męskości. Jeśli nie jestem tak piękny i zbudowany, jak być powinienem (przecież wszyscy wokół tak sądzą), to przynajmniej na chwilę mogę poczuć się mężczyzną, kiedy działam seksualnie. Orgazm przeradza się w tabletkę uspokajającą, przekonując taką osobę, że nie jest jeszcze z nią tak źle.

Skąd się bierze taka reakcja? Myślę, że przez całe wieki aż do dnia dzisiejszego za słabo podkreślało się wagę cielesnego kontaktu rodziców z dzieckiem w procesie wychowania. Chodzi głównie o gesty połączone ze słowami, które potwierdzają człowieka w jego cielesności. Chociaż trudno o tym mówić, zwłaszcza w dobie licznych skandali seksualnych, to jednak nie można popadać w skrajność i histerię. Bezdotykowe, to znaczy, pozbawione przytualania, obejmowania, pieszczenia wychowanie, prowadzi właśnie do takich anomalii jak kompleks Adonisa.

Podobnie jeśli rodzice nie akceptują własnego ciała, będą swoje przekonania przeszczepiać dzieciom. Wmawiając wprost czy pośrednio dziecku, że jego wartość zależy od wyglądu, wyrządzają mu krzywdę na całe życie. Masturbacja w późniejszym wieku może jest jak ostatnia deska ratunku, niestety niewiele pomagająca, w zachowaniu wiary w osobiste piękno cielesne. Nie tędy droga. A ewentualna impotencja staje się życiowym dramatem i katastrofą.

Jestem samotny

Pragnienie intymności i zjednoczenia z bliską osobą nie jest obce żadnemu człowiekowi. Nawet jeśli celibatariusze rezygnują z takiej formy przeżywania własnej cielesności, nie powinni tego czynić dlatego, że upatrują w tym coś złego. To wspaniałe dobro, które w przypadku osób konsekrowanych staje się prawdziwą ofiarą.

To samo można powiedzieć o samotności. Dotyczy ona wszystkich: celibatariuszy, osoby wolne, a także małżonków. Kiedyś mój znajomy powiedział bardzo mądre zdanie: „Małżeństwo nie może być zawierane jako lekarstwo na samotność”.

Dlatego trzeba rozróżniać, jak to czyni chociażby język angielski, na „solitude” – samotność i „loneliness” – osamotnienie. Samotność jest raczej czymś pozytywnym, potrzebnym w życiu, czymś w pewnym sensie nieuniknionym. Osamotnienie to poczucie opuszczenia przez wszystkich bez nadziei odmiany.

Wiele ludzi myli samotność z osamotnieniem. Sądzą, że zjednoczenie z bliską osobą powinno być trwałe, niezmącone, intensywne. Ale wiadomo, że to nie jest możliwe.

Małżonkowie mogą czuć się osamotnieni, chociaż mieszkają pod jednym dachem. Mogą czuć się samotni, kiedy współmałżonek wyjeżdża, albo przez dłuższy czas trudno im nawiązać wzajemny dialog i porozumienie.

Niezaakceptowane doświadczenie samotności może być przyczyną zamknięcia się w sobie oraz wykorzystywania własnej seksualności. Przyjemność staje się wówczas ekwiwalentem upragnionej jedności z bliską osobą. Zjednoczenie to coś więcej niż połączenie dwóch ciał. W ciele łączą się zawsze osoby.

W tym punkcie ponownie odwołuję się do transcendującego aspektu seksualności, która wyprowadza ku innemu światu. Nieprzypadkowo doświadczenie seksualnej przyjemności jest związane z miłością dwojga małżonków, czyli ze zjednoczeniem. Zastanawiające jest również, jak zauważa prof. Jacek Filek, że człowiek poczyna się wtedy, kiedy małżonkowie w zjednoczeniu równocześnie wychodzą „poza” siebie. Jakby niebo otwierało się we wspólnym akcie stwarzania.

Z kolei osamotnienie, będące gorzkim i nieprzyjemnym uczuciem, zazwyczaj ukierunkowuje człowieka ku niemu samemu, izolując go. Auto-erotyzm zamiast otwierać na inne osoby i relacje, utwierdza w poczuciu bycia samemu, co niechybnie wiąże się z kompleksem niższości, o którym wspominałem na wstępie.

Podsumowując, trzeba zaznaczyć, iż mimo swego pogmatwanego charakteru, autoerotyzm odsłania niesamowite bogactwo duszy i ciała człowieka. Tylko w samej masturbacji, jak w soczewce, skupiają się najgłębsze tęsknoty i pragnienia osoby ludzkiej, która w przypływie bezradności, próbuje szukać po omacku, wije się i często gubi. Dlatego nie ma tutaj prostych recept. Często proces dojrzewania to długa droga, gdyż, jak próbowałem dowieść, człowiek tworzy jedność, w której splatają się i przenikają tak przeróżne światy i dążenia, iż tylko czas i Boża łaska może nas uzdrowić i przemienić. Co z tym począć? O tym za tydzień.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

Część II

 

Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.

 

 

© 1996–2008 www.mateusz.pl