www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Seksualność piękna, choć powikłana – problem autoerotyzmu (cz. II)

 

 

W poprzedniej części starałem się pokrótce ukazać, iż masturbacja jest złożonym fenomenem, zarówno pod względem przyczyn jak i intensywności. Podobnie jak wiele innych ludzkich problemów ukrywa w sobie ważką prawdę: człowiek to istota skomplikowana, której nie da się zawrzeć w prostych definicjach.

W tej części spróbuję odpowiedzieć na pytanie, jak wyjść naprzeciw kompulsywnej masturbacji, mając na myśli głównie osoby wierzące. Zanim to nastąpi, chciałbym najpierw rozwinąć kilka ogólnych refleksji, które, jak sądzę, sytuują problem autoerotyzmu w szerszym kontekście.

Co począć ze słabością?

Wielu kierowników duchowych, spowiedników i psychoterapeutów zgodziłoby się z tezą, że zmiany w człowieku zachodzą raczej powoli i stopniowo niż szybko i gwałtownie. Abstrahuję tutaj od momentów nagłych nawróceń, punktów zwrotnych, olśnień, które niewątpliwie się zdarzają, aczkolwiek należą do rzadkości. Ale również takie wydarzenia bywają poprzedzone splotem pomniejszych epizodów, znaków i okoliczności. Co więcej, zwykle kładziemy zbyt duży akcent na zewnętrzny wymiar zachowań, które nas niepokoją. Wyciągając zbyt pochopne wnioski, koncentrujemy się jedynie na wierzchołku góry lodowej. Szukamy prostych rozwiązań. Równocześnie to, co rzeczywiście istotne, pozostaje w ukryciu lub czasem wyłania się w mglistej postaci, w przeczuciach i przebłyskach świadomości. Proces odsłaniania żywotnego związku między naszymi wewnętrznymi motywacjami, brakami i pragnieniami a zewnętrznymi postawami trwa długo. Jakąż drogę musi nieraz przejść lekarz i pacjent, aby, zbadawszy zewnętrzne symptomy choroby, postawić właściwą diagnozę i zastosować odpowiednią terapię. Z rzadka to, co widać na pierwszy rzut oka, bywa przyczyną naszych niepokojów i trudności. Zbyt szybkie i nieprzemyślane działanie przeobraża się w walkę na oślep.

Dla przykładu weźmy historię pewnej dziewczyny, którą przytacza Karen Horney w swojej książce „Neurotyczna osobowość naszych czasów”. Młoda kobieta od dzieciństwa odczuwała w sobie specyficzny niepokój. Sądziła, że jego źródłem jest obawa przed włamywaczami. W pewnym momencie postanowiła działać na przekór własnym lękom, by wyzwolić się z niepokoju. Zaczęła sypiać samotnie w attyce swego domu i co pewien czas przechadzała się po pustych pokojach. Kiedy pewnego razu usłyszała kroki w ogrodzie, wyszła na balkon i zapytała „Czy jest tam ktoś”?, co w jej przypadku było aktem sporej odwagi. Wprawdzie przezwyciężyła swój lęk przed złodziejami, ale niepokój pozostał. Wkrótce powróciła do swoich utartych sposobów zachowania: czuła się wycofana, niechciana i wewnętrznie skrępowana. Nie mogła podjąć żadnej pracy.

Podobny mechanizm występuje w życiu duchowym i moralności. Kiedy doświadczamy powtarzającej się słabości, zazwyczaj skłaniamy się ku skoncentrowaniu naszych wysiłków na jej rychłym wykorzenieniu, gdyż wydaje nam się, że nie powinna ona istnieć w naszym życiu. Rychło staje się uciążliwą solą w oku. Właściwie nie widać w tym nic złego: przecież powinniśmy się doskonalić. Przynajmniej w ten sposób chrześcijanin może odczytać rolę moralności i etycznych wymagań Ewangelii w swoim życiu.

Jednakże pod podszewką rzekomych norm ewangelicznych niejednokrotnie czai się subtelna i zwodnicza pokusa. Jej przebiegłość polega na tym, że wskutek nadmiernego skupienia na „jednym” problemie, który nas drażni, umykają nam pozytywne elementy naszego życia. Z wolna zanika poczucie wdzięczności, bo za cóż tu dziękować, skoro ciągle coś nam doskwiera. Następnie coraz bardziej umacnia się w nas przekonanie, że słabość to przeszkoda w rozwoju. Wszystko powinno iść gładko jak z płatka. Niebawem „jeden” problem urasta do rangi głównego wyzwania w naszym życiu. W końcu sądzimy, że jeśli uporamy się kiedyś z tym dręczącym ciężarem, oczywiście o własnych siłach, to właściwie nie będzie nam już niczego brakować. Intensyfikujemy wysiłki, analizujemy, chwytamy się różnych sposobów. Niestety, próby zmierzenia się z „zaatakowanym” przez nas problemem-intruzem zazwyczaj kończą się fiaskiem. Im bardziej się napinamy, tym większy niepokój budzi się w naszym wnętrzu. Ogarnia nas bezsilność, a stąd tylko krok do zniechęcenia, które jest najgroźniejszym wrogiem rozwoju człowieka. Na tym polega pułapka. Koniec bywa gorszy niż początek. Stajemy się ofiarą błędnych założeń i fałszywych ideałów. Wpadamy w dół, który sami wykopaliśmy, sądząc, że tak naprawdę nie potrzebujemy odkupienia. Cały świat kręci się wokół naszego ja. Nawet nie interesuje nas zbytnio, co rzeczywiście sądzi o tym Bóg, chociaż uznajemy się za ludzi wierzących. Z góry zakładamy, że słabość hamuje nasz moralny rozwój.

Odrzucane przez nas ograniczenia i niedomagania zwykle przeradzają się w serię powtarzających się grzechów i upadków. Z duchowego punktu widzenia już sama ich cykliczność jest zastanawiająca. Najczęściej idziemy na skróty: każdy nasz upadek to grzech cieżki. Czy rzeczywiście? Co prawda, stosunkowo łatwo wyobrazić sobie długotrwałe trwanie w grzechu u człowieka, który żyje z dala od Boga. Jednakże inaczej wygląda sytuacja osoby prawdziwie wierzącej, to znaczy, nie tylko deklarującej wiarę, ale wprowadzającej Ewangelię w czyn. Przy czym warto zaznaczyć, że może ona doświadczać upadków, które interpretuje jako oddalenie od Boga. Zakładając dobrą wolę i religijne zaangażowanie osoby, zbyt pochopnym byłoby utożsamianie każdego upadku (nie tylko w sferze seksualnej) z grzechem ciężkim. Po pierwsze, wątpilibiśmy wówczas w skuteczność działania Bożego w wierzącym. Po drugie, grzechowi i złu przypisywalibyśmy nieproporcjonalną siłę oddziaływania, a jego przemożność musiałaby nas skłonić do wniosku, że praktycznie nie istniej żadna droga ratunku. Po trzecie, zawężylibyśmy ocenę moralną jedynie do samego faktu, bez uwzględnienia okoliczności oraz psychiczno-duchowego stanu osoby. Słowem, dosyć beznadziejna sytuacja. A jednak Ewangelia jest dobrą nowiną nie dla sprawiedliwych i doskonałych, lecz dla tych, którzy się źle mają; dla grzeszników i celników; dla tych, którzy zmagają się z rozmaitymi ciężarami i słabościami. Jezus nie przypinał zbyt łatwo etykietki wielkiego grzesznika każdemu kogo tylko napotkał, co skrupulatnie starali się nadrobić faryzeusze i uczeni w Piśmie. Jezusowe porównanie o przecedzaniu komara przy równoczesnym połykaniu wielbłąda można potraktować jako analogię do tego, co wyżej przedstawiłem. Nie wszystko, co w subiektywnym odczuciu wydaje się wielkim złem, jest nim rzeczywiście. Postawa faryzejska nie jest jedynie wspomnieniem z przeszłości. Taka tendencja tkwi w różnym stopniu w każdym z nas.

Ponadto trzeba wyraźnie podkreślić, że rozwój moralny i osobowy człowieka niewiele ma wspólnego ze świętym spokojem. Być może to kultywowane od wieków przeświadczenie, opiera się na hagiograficznych opowieściach o świętych zatopionych w nieustannej kontemplacji i oderwanych od małoznaczących trosk tego świata. Ale wystarczy chociażby wspomnieć bł. Matkę Teresę z Kalkuty i jej długoletnie duchowe cierpienia i ciemności, by przekonać się, że lukrowane wyobrażenia o świętych to owoc życzeniowego myślenia. Przeciwnie, jeśli „nic” się w nas nie dzieje, powstaje pytanie, czy nie tkwimy w duchowym uśpieniu i stagnacji. Życie duchowe nie polega na sukcesywnym eliminowaniu trapiących nas słabości i napięć. Nasze zmienne nastroje, dłuższe czy krótsze depresje, a nawet nerwice, mogą być skutkiem wewnętrznych procesów, rozpadających się struktur psychicznych lub uporczywą obroną przed Bożą ingerencją. Z prostego powodu: rozwój dokonuje się nie tylko w duszy, ale również w ciele i psychice. Jeśli oznacza on przechodzenie z jednego etapu na drugi, stare mechanizmy, przyzwyczajenia i nawyki, muszą obumrzeć. Ten proces uwidacznia się w ciele i psychice. Dlatego przez długi czas – ku naszemu zdziwieniu- możemy doświadczać specyficznych słabości, aby dojrzało w nas coś, co jest o wiele ważniejsze niż pozbycie się pojedynczego niedomagania. Intrygujący Pawłowy oścień, który mu bardzo przeszkadzał, miał być narzędziem „doskonalenia” mocy.

Cierpliwość to oliwa na nasze rany

Podstawowym kryterium autentyczności życia z Bogiem jest rosnąca zdolność do czekania na Jego uzdrawiające działanie, ponieważ On sam w odpowiednim momencie udzieli nam tego, czego potrzebujemy. Wszystko jest nam dawane we właściwym czasie. To właśnie diabeł, kuszący Chrystusa na pustyni, próbuje przestawić ustanowiony przez Boga porządek. „Jesteś głodny? To spraw teraz, już, aby te kamienie stały się chlebem. Po co czekać, skoro można zrobić to natychmiast”. Czasem mam wrażenie, że niecierpliwość jest jednym z decydujących czynników mnożących nasze problemy. Chcemy osiągnąć kontrolę nad wszystkim, lecz dokładnie pośrodku osobistej słabości doświadczamy, że to utopijne dążenie. Mamy również poważną trudność z uszanowaniem czasu, to znaczy, w gruncie rzeczy oczekujemy błyskawicznych zmian. Coś nam się nie podoba, ale nie bardzo wiemy co to jest. Nie możemy znieść obciążenia konkretną słabością, która jest jak blizna na naszym pięknym policzku. Wydaje nam się, że Bóg i inni nie akceptują nas z taką a nie inną słabością, z takim a nie innym grzechem, gdy tymczasem sami urabiamy sobie obraz własnej osoby jedynie przez pryzmat słabości i grzechu. Cała misterność tej gry polega na tym, aby przerażenie sobą samym przesłoniło nam zachwyt nad Bogiem, pięknem stworzenia i człowieka.

Niespokojni próbujemy przeskoczyć etapy, które wymagają długiego dojrzewania, gdyż porusza nas fałszywe pojęcie doskonałości. Na szczęście Bóg inaczej wyobraża sobie nasz rozwój. Nic innego jak niezgoda na Jego wizję rodzi w nas niepotrzebne cierpienie. Chociaż z drugiej strony bez tego doświadczenia prawda o nas samych prawdopodobnie nigdy by do nas nie dotarła. Bóg nie tyle oczekuje od nas perfekcyjności we wszystkim, co w naszym przypadku jest raczej niemożliwe, ile oczekiwania i gotowości do przyjęcia daru. Czy to znaczy, że nie powinniśmy nic robić? Czekać pasywnie, bo Bóg wszystko za nas załatwi? Bynajmniej. Chodzi o aktywne czekanie. Przede wszystkim oznacza ono przyjęcie tego, co w nas jest ze spokojem, co uchroni nas przed niejedną pomyłką i desperackimi krokami. Jednak istnieje różnica między akceptacją, a rezygnacją. Człowiek zrezygnowany nie wierzy w poprawę. Sądzi, że tak musi być. Nie widzi wyjścia. Człowiek pełen akceptacji ma nadzieję i ufa, że jest w dobrych rękach, chociaż póki co nie widzi spektakularnych zmian w swoim życiu. Z czasem będzie je zauważał. Nie przeraża się sobą, nie dziwi się własnej słabości, odrywa wzrok od siebie, by spojrzeć na Chrystusa. Tam czuje się ocalony i przyjęty.

Czekanie to działanie w myśl zasady: „Rób, co możesz, a resztę zostaw Bogu” – jak mawiał jeden ze świętych. Jak wytyczyć granicę między tym, co powinienem zrobić a działaniem Boga? Prawdę mówiąc, nie da się tego zrobić. Cierpliwość oznacza w tym kontekście zaprzestanie uporczywych i połowicznych prób zmiany samego siebie. Cierpliwość to pewnego rodzaju wewnętrzna kapitulacja: istnieją w nas wciąż nieodkryte obszary, nad którymi nie panujemy. Być może znamię nieskończoności wyryte w naszym człowieczeństwie nigdy nam na to nie pozwoli? Brak zupełnej kontroli nad własnym życiem nie deprecjonuje nas w Bożych oczach, chociaż często tak myślimy. Przeciwnie, może nas otworzyć na kogoś, kto jest absolutnym Panem wszystkiego. Jeśli to się w nas dokona, co również jest darem, Bóg podpowie nam przez różne znaki, ludzi i sytuacje, co rzeczywiście powinniśmy uczynić, jakie kroki podjąć, aby z naszych słabości wypłynęło dobro. Taki jest ich cel w naszym życiu.

Cierpliwość rośnie, kiedy przyjmujemy boską wizję doskonałości, która nie jest nieskazitelnością, ale żywą łącznością z Bogiem i bliźnimi pośrodku naszych słabości i upadków. Wydatnie przeszkadza nam w tym poczucie niegodności, które bywa w nas ambiwalentne. Może być spowodowane autentycznym doświadczeniem świętości i inności Boga albo diabelskim poduszczeniem, zgodnie z którym tylko doskonali mogą stanąć przed Jego obliczem. To pierwsze jest oznaką zbliżenia do Boga. To drugie powolnym dryfowaniem w kierunku skalistego wybrzeża. Sądzimy, że kiedy ogarnia nas słabość, kiedy upadamy, wówczas nie możemy się pokazywać Bogu na oczy – jesteśmy niegodni. Ta paraliżująca postawa zaprzecza podstawowemu przesłaniu Chrystusowej Ewangelii: to grzesznicy mają do Niego uprzywilejowany dostęp. To grzesznicy stają się świętymi, czyli zjednoczonymi z Bogiem.

Chrześcijańska terapia

Przejdźmy w tym momencie do zasadniczego tematu. Zadajmy sobie pytanie, co może zrobić człowiek wierzący, dla którego autoerotyzm stał się życiowym ciężarem?

Przede wszystkim, nie istnieje jedno rozwiązanie dla wszystkich. Zależy to od przyczyny trudności seksualnych i osobowości poszczególnego człowieka. Czasem wystarczy nieco zmienić tryb życia i masturbacja zanika. Nieraz jest to fenomen zależny od chwilowych okoliczności. Ale najczęściej chodzi o przeorientowanie własnego podejścia do siebie, zmianę utartych schematów myślenia, zgodę na własną słabość w życiu, zbliżenie się do Boga, nauczenie się innego sposobu radzenia sobie ze stresem czy wewnętrznym niepokojem, pokochanie siebie, otwarcie się na relacje z innymi itp.

Praktyka duszpasterska pokazuje, że trudności z seksualnością w przypadku osób wierzących rzadko wypływają z moralnego zepsucia czy hedonizmu. Raczej jest to mieszanina ludzkiej biedy, cierpienia i innych wewnętrznych problemów. Każdy przypadek musi być rozpatrywany oddzielnie, chociaż zachodzą między nimi pewne prawidłowości. W każdej dziedzinie życia ludzkiego uproszczenia zazwyczaj niewiele wyjaśniają. Dla przykładu osoba, która nie wyraża swojego zdania publicznie czyni tak, ponieważ może być przekonana, że nie ma nic do powiedzenia; boi się oceny i konfrontacji z innymi poglądami; sądzi, że i tak nic istotnego nie wniesie do dyskusji, bądź po prostu przejawia intelektualne lenistwo. Dlatego wrzucanie wszystkich, którzy mają trudności z seksualnością, do jednego worka byłoby bardzo krzywdzące. Nie pomoże się zbyt wiele, jeśli problemy seksualne będą odseparowane od całego kontekstu osobistej historii i doświadczeń, dążeń i pragnień oraz wrażliwości osoby.

Nie wszystko złoto co się świeci. Nie każdy problem seksualny jest w istocie seksualny, o czym pisałem w I części artykułu. Często masturbacja to zaledwie fasada, mydląca nam oczy. Dlatego bezpośrednia walka z tą formą autoerotyzmu rzadko przynosi dobre rezultaty. Dlaczego? Po pierwsze, w ten sposób uderza się jedynie w zewnętrzny skutek mniej lub bardziej skomplikowanego procesu. Po drugie, zwykle jeszcze bardziej napędza się mechanizmy, które ją powodują. Nawet jeśli ktoś na pewien czas „zaciśnie” zęby i będzie walczył z pokusami, w pewnym momencie wybuchnie jak tykająca bomba zegarowa. Nie tędy droga.

Sądzę, że pierwszym krokiem w przezwyciężeniu powtarzającej się często masturbacji jest ustalenie realnej moralnej odpowiedzialności, ponieważ z tym chyba wierzący mają największy problem. Właściwą ocenę uniemożliwia wyolbrzymione poczucie winy i przesadny dramatyzm. Objawia się on we wspomnianym przeze mnie „rozdwojeniu” woli. Nietrudno zauważyć, iż osoba popełniająca kompulsywną masturbację czyni to niejako wbrew sobie. Działa pod wpływem przemożnych impulsów, nad którymi nie ma kontroli. Utrwalony nawyk utrudnia pełną i świadomą decyzję. Trudno więc dopatrywać się poważnej winy w takim działaniu, zakładając, że osoba ma dobrą wolę i czyni wysiłki w kierunku przezwyciężenia autoerotyzmu.

Dlatego słusznym jest rozgraniczenie między obiektywną oceną masturbacji a subiektywnym poczuciem winy. Tak też czyni Katechizm Kościoła Katolickiego. Masturbacja sama w sobie nie jest szczytem osobowego rozwoju człowieka i jako taka nie może być czymś dobrym. Natomiast czym innym jest zbadanie, na ile konkretna osoba zgadza się na masturbację i jakie motywy skłaniają ją do tego czynu. Nawiasem mówiąc, ci, którzy rozmyślnie praktykują masturbację, nie widząc w tym żadnego problemu, raczej nie przychodzą do spowiedzi albo w ogóle przemilczają tę sprawę podczas sakramentu pojednania. Nie zależy im więc na zrobieniu czegokolwiek, bo są przekonani, że nie ma w tym nic złego czy niewłaściwego. Najczęściej jednak człowiek, który cierpi z powodu masturbacji i przyjmuje sakrament pokuty, zmaga się ze specyficznym wewnętrznym przymusem i konfliktem sumienia. Nie chce czynić masturbacji, a jednak ciągle popada w te sam schemat błędnego koła. A wiemy z literatury, że błędny rycerz walczy z wiatrakami, czyli z urojonym wrogiem. Pewna „część” wolności jest temu przeciwna, a pewna „zgadza się”. To uwikłanie sugeruje, że często w nałogowej mastubracji nie mamy do czynienia z zupełnie nieskrępowanym działaniem wolności. Z grubsza rzecz ujmując jest to cecha każdego złego nawyku. W pewnym aspekcie wolność i wybór są osłabione, wskutek czego również odpowiedzialność moralna ogranicza się do minimum lub w ogóle nie zachodzi. Dlatego trzeba odróżniać pojedyncze akty od powtarzających się przymusowych zachowań. Wiele zależy od całokształtu działań poszczególnej osoby, a nie tylko od złamania litery prawa.

Następnym krokiem w uzdrowieniu jest uznanie prostej, a często jakże trudnej, konsekwencji Wcielenia. To, co ludzkie w procesie przemiany musi iść w parze z tym, co boskie. Bóg nie działa ponad naszym człowieczeństwem. Konkretnie oznacza to, że nie można przeciwstawiać wielu pożytecznych odkryć i osiągnięć człowieka „czystej” duchowości i religijności. Te dwa światy, chociaż różne, uzupełniają się. Innymi słowy, nie wystarczą same akty religijne, modlitwa i sakramenty, jeśli, na przykład, w imię pobożności zaniedbuje się własne ciało i potrzeby lub nie korzysta się z ludzkich zdobyczy, których ostatecznym źródłem jest sam Bóg. Często wydaje się, iż żarliwa modlitwa i życie sakramentalne nie pomagają w przezwyciężeniu autoerotyzmu, co u niektórych osób może wywołać poważny kryzys wiary. Dlaczego tak się dzieje? Z pewnością nie dlatego, że sakramenty czy modlitwa są nieskuteczne i trzeba je zarzucić. Ale życie religijne to nie magia. Szczególnie chrześcijaństwo domaga się całościowego zaangażowania osoby. Czasem Bóg może oczekiwać podjęcia również środków ludzkich, dostępnych człowiekowi, chociażby po to, aby lepiej odsłonić realne przyczyny problemu. Takie odkrycie z reguły przyczynia się do kompleksowej przemiany człowieka, a nie tylko do usunięcia „jednego” problemu. Toteż psychoterapia czy rozmowa z zaufaną osobą może w pewnych wypadkach być wstępnym warunkiem wymaganym przez Boga na drodze do wewnętrznego uzdrowienia. Bóg działa również poprzez ludzi. Z drugiej strony, nie oczekiwałbym od psychologii zbyt wiele, gdyż jest ona tylko narzędziem, chociaż nie można wykluczać, że w niektórych sytuacjach będzie to wystarczający środek zaradczy. Na ogół okazuje się wówczas, że to nie masturbacja jest „podstawowym” życiowym problemem człowieka, który chce się jej pozbyć.

W tym kontekście dodam jeszcze, że nie zawsze zbyt mądrą radą jest zachęcanie osoby, która boryka się z powtarzającą się masturbacją, aby po każdym upadku biegła co tchu do spowiedzi i wzmagała modlitwy, jeśli nie pomoże się jej spojrzeć na problem głębiej. Duża częstotliwość spowiedzi może nieraz zaszkodzić, gdyż może ona wypływać z głębokiego lęku przed karzącym Bogiem i, paradoksalnie, potęgować utrwalone mechanizmy. Częste wizyty w konfesjonale stają się częścią machiny, w którą człowiek jest zaplątany. Dlatego na początku bardziej należy dążyć w kierunku pewnego zrelatywizowania problemu, co nie oznacza jego zlekceważenia. Warto zorientować się, czy osoba ma jeszcze jakąkolwiek kontrolę nad swoim zachowaniem, czy nie, a następnie pomóc jej w rozeznaniu faktycznej odpowiedzialności. Zwykle to długi proces dojrzewania. Jego celem jest stopniowe przezwyciężenie niewłaściwego poczucia winy, nieproporcjonalnego do motywów działania, stanu i okoliczności życiowych penitenta. Jeśli osoba uwikłana w masturbację za każdym razem ma poczucie ciężkiego grzechu, pomimo starań i dobrej woli oraz od dawna działa pod wpływem wyuczonego nawyku, mechaniczna spowiedź niewiele pomoże. Przypomina się podobna sytuacja osób z natrętctwami. Częsta spowiedź nie jest dla nich najlepszym lekarstwem. Z drugiej strony trzeba tutaj dużej delikatności. Czasem sakrament pojednania bywa po prostu momentem ulgi dla umęczonego człowieka, dlatego cierpliwość ze strony spowiednika jest również mile widziana. Nic na siłę.

W pierwszej części poprzedniego artykułu opisałem niektóre głębsze przyczyny masturbacji: postrzeganie seksualności jako sfery „nieczystej” i nieprzyjaznej człowiekowi, niskie poczucie własnej wartości, nieumiejętność odpoczywania i twórczego radzenia sobie ze stresem, osamotnienie, niezadowolenie z własnego wyglądu. Odwołując się do niektórych z nich, chciałbym poniżej rozwinąć kilka myśli, które, mam nadzieję, mogą stać się pomocne dla tych, którzy pragną dążyć do wewnętrznego uzdrowienia swojej sytuacji.

Niektóre osoby wyobrażają sobie, że prawdziwym ideałem jest taki stan seksualnej integracji, w której w ogóle nie odczuwa się popędu i podniecenia. Stąd już samo podniecenie wydaje się czymś grzesznym i niepożądanym. Każdy impuls seksualny rodzi lęk, zapala czerwone światło i niepokoi. To tak jakby zanegować w sobie głód czy pragnienie napoju. Wiemy jednak doskonale, kiedy chce nam się jeść i pić. Seksualność to również popęd – część naszej natury. Różnica w stosunku do innych popędów polega na tym, że nie musimy go realizować. Czasem wystarczy więc prosta zgoda na to, że ludzka płciowość jest życiową energią i siłą – erosem, bez którego nie moglibyśmy żyć. Niezgoda na obecność popędu seksualnego może być wyrazem głębszego braku: cała seksualność we wszystkich swoich wymiarach jest postrzegana jako „ciało obce”, chociaż przez nachalność myśli i podniecenia dopomina się o przyzwolenie na jej pozytywność. Co z tym robić? Trzeba prosić Boga, aby pomógł przełamać bariery, które uniemożliwiają zdrową miłość do własnego ciała, seksualności czy zewnętrznego wyglądu. Chodzi o to, aby ucieszyć się nimi jako wspaniałymi darami Boga, bez których nie moglibyśmy być ludźmi. Warto uczyć się spoglądania na seksualność jako na część stwórczej energii, którą podzielił się z nami Bóg i dziękować Mu, że obdarzył nas taką mocą. Z tego powodu, co pragnę mocno podkreślić, modlitwy nie powinno się wykorzystywać jako armatę, z której ciskamy pociski w kierunku każdego seksualnego poruszenia. Nie może być ona również formą ucieczki przed własną seksualnością. Jej źródłem i celem zarazem powinno być rozpoznanie i zaakceptowanie płciowości jako czegoś pięknego i chcianego przez Boga. Oczywiście, przemiana nie nastąpi od razu. To często długa i żmudna wędrówka. Jednakże ważniejsze jest, aby ją rozpocząć, niż błąkać się po wydeptanych ścieżkach.

Niewiele może również pomóc wskazówka, aby w chwili natrętctw seksualnych i dużego napięcia uprawiać sport czy zająć uwagę czymś innym. Będzie to tylko doraźna pomoc, działająca jak placebo, jeśli nie zmieni się jej uzasadnienia. Sport i ruch jak najbardziej, ale nie po to, aby mocować się z seksualnymi poruszeniami jakby były one naszym wrogiem, ale by dać ciału konieczne wytchnienie i redukcję stresów. Niektórzy muszą wyrobić w sobie dobre nawyki odpoczywania, których brak bywa źródłem napięcia seksualnego. Często osoby, które notorycznie się przemęczają twierdzą, że nie mają czasu na sport, a jednocześnie potrafią marnotrawić czas, siedząc niepotrzebnie przy komputerze czy oglądając telewizję.

Jeśli w którymś momencie osoba zmagająca się z masturbacją zauważy w sobie pozaseksualne przyczyny swoich trudności, to znak, że znalazła się na właściwej drodze. W tym miejcu pojawia się trudność innego rodzaju. Jak uznać w sobie, przykładowo, niezaspokojone potrzeby z dzieciństwa, skoro wydają się one nomen omen dziecinne? Człowiekowi dorosłemu trudno pogodzić się z faktem, nawet jeśli go przeczuwa, że tęskni za akceptacją, zrozumieniem, ciepłem, że chce być doceniony. Dlaczego? Uważa, że ten etap powinien mieć już za sobą, że nie przystoi dorosłemu przeżywać takie braki. A jednak nie istnieje inne rozsądne rozwiązanie poza akceptacją swoich tęsknot i niezaspokojeń. Dziecinne nie oznacza nie-ludzkie. Bardzo często odkrycie w sobie małego „dziecka” może okazać się bardzo wyzwalającym doświadczeniem. Najważniejsze jest, aby nie wpaść w panikę i nie poddać się lękliwemu wstydowi.

Również niskie poczucie wartości to nie labirynt bez wyjścia. Zawsze można bardziej uwierzyć w siebie, nawet w późniejszym wieku. Pomaga w tym doświadczenie przyjaźni, rozwijanie na przekór lękom własnych zdolności i zainteresowań, przyjęcie czyjejś życzliwości czy czułości. Przebywanie z tym, kogo się lubi i kto nas szanuje, wzmacnia pozytywny obraz samego siebie.

Bardzo istotne dla osób wierzących jest również nieustanne wsłuchiwanie się w to, co o człowieku mówi Bóg, a nie tylko ludzie, filmy, stereotypy, reklamy. Nabyte przez lata negatywne doświadczenia mogą zostać przemienione przez proste, ale skuteczne działanie Bożego Słowa. Trzeba jednak przełamać w sobie opór, że można stanąć przed Bogiem z całym bagażem doświadczeń i trosk. Silne poczucie winy po akcie masturbacji może prowadzić, pod pozorem niegodności, do porzucenia modlitwy i życia sakramentalnego. To jednak nie jest najlepsze wyjście. Izoluje i zamyka osobę we własnej twierdzy obwiniania się, niekończących się analiz, gniewu i wstydu.

Bóg nie odwraca się od nas nigdy. Dlatego w każdej sytuacji możemy zwracać się do Niego, tym bardziej po grzechu czy doświadczeniu klęski. Również w procesie uzdrawiania z masturbacji najwłaściwszą chyba modlitwą, jaką można zanosić do Boga, jest ufna prośba o wewnętrzne uzdrowienie, cierpliwe znoszenie upadków, niezrażanie się niepowodzeniami. Z początku trzeba to robić „na wiarę”. Ale z biegiem czasu osoba cierpiąca otrzyma lepsze, mniej dramatyczne, zrozumienie własnej sytuacji. Będzie mogła spojrzeć na siebie z wielu punktów widzenia. Krzepiącej mocy udziela także modlitwa dziękczynna. Uczymy się w niej zauważania dobra, które dokonuje się w nas lub którego jesteśmy autorami, także pomimo i poprzez nasze słabości. Wdzięczność poszerza nasze pole widzenia. Rodzi radość. Umacnia dobrą wolę i pozytywny stosunek do siebie. Z czasem może się okazać, że nasza słabość jest w gruncie rzeczy naszą mocą i darem. Wymaga jednak oczyszczenia. Wierność takiej modlitwie prowadzi do przekonania, że nie jest z nami aż tak źle, jak nieraz o sobie myślimy. Nie w takim sensie, jakobyśmy byli doskonali, ale w znaczeniu wartości, której nic nie jest w stanie zmącić, gdyż Bóg się o nas wciąż troszczy, czego dowodem jest ciągłe doświadczanie dobra. Brak wdzięczności powoduje odwrotny skutek: jesteśmy źli i w ogóle nie ma w nas nic dobrego.

Myślę, że wielką pomocą na drodze uzdrowienia jest także Eucharystia, w której razem z Chrystusem można ofiarować Ojcu samego siebie, z wszystkimi słabościami i niedomaganiami, nawet z mieszanymi uczuciami i oporami. Osoba cierpiąca z powodu masturbacji nie powinna stronić od przyjmowania Ciała Chrystusa, bo jakżeż inaczej mogłaby przezwyciężyć swoje problemy, jeśli na skutek fałszywego poczucia niegodności pozbawi się najcenniejszego daru.

Niektórym osobom bardzo trudno pogodzić trudne doświadczenie ciągłych upadków ze spożywaniem Ciała Chrystusa, bo czują się nieczyści i grzeszni. Nie każda masturbacja jest grzechem ciężkim, a najczęściej swoistym życiowym ciężarem. „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”. Lękowe odstręczanie takich osób od przyjmowania komunii w imię wyimaginowanej idei nieskazitelności to ślepa uliczka.

Na koniec, nade wszystko trzeba uzbroić się w cierpliwość. Na drodze przemiany raz jest lepiej, raz gorzej. Jednego dnia wydaje się, że idziemy do przodu, drugiego, że się cofamy. Takie mogą być nasze odczucia częściowo uzależnione od zmiany nastrojów. Niemniej, metafora drogi, która ma różne etapy może bardzo pomóc w uczeniu się cierpliwości i znoszeniu ewentualnych upadków. Wszyscy jesteśmy w drodze. Na każdy problem, jaki przeżywamy warto spojrzeć z tej perspektywy. Każdy niesie swój mniejszy lub większy ciężar. Na marginesie osoba skoncentrowana na sobie często myśli, że inni nie mają problemów. Dlatego, między innymi, ludzie przeżywający różne trudności tworzą grupy wsparcia, aby pozbyć się tego złudzenia. W świetle Ewangelii nasze rany i słabości ostatecznie staną się źródłem życia i zwycięstwa. Jeśli przylgniemy do Chrystusa, który dla nas stał się człowiekiem.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.

 

 

© 1996–2008 www.mateusz.pl