Niedawno w internetowym serwisie KAI przeczytałem informacje o tym, że katoliccy biskupi w Irlandii poparli propozycje rządu, by przeprowadzić referendum w sprawie poprawki do konstytucji, dopuszczającej możliwość aborcji tylko w przypadku poważnego zagrożenia życia matki. Proponowana poprawka ma zawęzić zakres interpretacji dotychczas obowiązującego prawa i zmniejszyć tym samym liczbę przypadków, w których aborcja byłaby prawnie dopuszczalna. Biskupi Irlandii podkreślili, ze proponowana poprawka nie odpowiada co prawda w pełni zasadzie ochrony życia człowieka od poczęcia do naturalnej śmierci, lecz polepsza obecny stan prawny, wiec może zostać poparta przez katolików.

Tyle wynika z depeszy KAI. Nie znam szczegółów obowiązującego w Irlandii ustawodawstwa w tej kwestii i jego praktycznego stosowania i nie o to chciałbym zapytać. Moje zastanowienie wzbudził inny aspekt. Otóż biskupi w Irlandii nie zgłosili zastrzeżeń co do przeprowadzenia referendum w tej sprawie, a nawet taki pomysł poparli. Tymczasem kilka lat temu biskupi w Polsce stanowczo sprzeciwiali się przeprowadzeniu referendum na temat prawnego uregulowania kwestii aborcji. Wielu twierdziło stanowczo, ze w tej sprawie w ogóle i nigdy nie godzi się organizować referendum. Za przeprowadzeniem referendum opowiadali się wtedy w Polsce zwolennicy szerokiej legalizacji aborcji.

Porównując oba przypadki – irlandzki i polski – można dojść do wniosku, ze stanowiska biskupów obu krajów są rozbieżne (by nie rzec, ze sprzeczne). Co więcej, można odnieść wrażenie, ze jeśli wynikiem referendum może być zawężenie zakresu sytuacji, w których aborcja jest legalna – wówczas referendum jest dopuszczalne, a nawet pożądane, a jeśli głosowaniu poddaje się propozycje liberalizacji prawa w tym zakresie – to wówczas referendum jest nie do pomyślenia. Taki rodzaj relatywizmu niezbyt mi odpowiada – wołałbym, aby przedstawiciele Kościoła zajmowali bardziej konsekwentne stanowisko w tej sprawie.

Bohdan

 

Otóż stanowisko Kościoła katolickiego jest jak najbardziej konsekwentne. Proszę zauważyć, że sytuacja prawna w danym państwie oraz stan nastrojów społecznych to realia, których nikt poważnie myślący o życiu nie może ignorować.

Wszyscy dobrze wiemy, że o stosunku społeczeństwa do aborcji decyduje przede wszystkim stan jego świadomości moralnej, zaś na tę ogromny wpływ ma debata publiczna. Podam prosty przykład. W krajach dawnego reżymu sowieckiego jakakolwiek publiczna debata nt. aborcji była praktycznie niemożliwa (na ten temat mogła wypowiadać się tylko partia) i dlatego ilość aborcji była tu niepomiernie wysoka: w Polsce było ich dwukrotnie więcej niż w Niemczech, w Rosji praktyki aborcyjne do dziś są narodową plagą. Tych faktów nie da się wyjaśnić ani różnicami w zamożności społeczeństwa, ani dostępnością środków antykoncepcyjnych, zwłaszcza że przecież aborcja, którą tak chętnie stosowano w komunizmie, kosztuje nieporównanie więcej niż antykoncepcja. Decydujące znaczenie ma świadomość moralna oraz debata publiczna. Owocem tej debaty jest prawo państwowe. Otóż jeśli biskupi w Polsce i w Irlandii mieli inne stanowisko w sprawie referendum, to z całą pewnością nie tylko z wagi na różne spodziewane ich wyniki, ale także z wagi na stan i jakość debaty publicznej. Referendum bez debaty nie ma najmniejszego sensu. Proszę sobie przypomnieć słynne „trzy razy tak” z pamiętnego roku 1949, po którym Mikołajczyk musiał uciekać z Polski. Oczywiście, w dzisiejszej Polsce szansa na debatę na tematy moralnie istotne jest nieporównanie większa, jednak dopóki takiej rzetelnej debaty nie będzie, referendum traci sens. Analogiczny przykład to nasza debata nt. przystąpienia do Unii Europejskiej. Za półtora roku czeka nas referendum, a obecny stan świadomości społecznej nt. Unii jest tak niski, że samo referendum może przypominać wojnę kibiców na trybunie, a nie rzeczywistą wypowiedź społeczną.

Proszę zauważyć, że wszędzie tu nie chodzi o sam wynik referendum, ale raczej o to, czy referendum jest naprawdę tym czym jest. Niezależnie od tego, gdyby biskupi polscy odrzucali referendum tylko z tej racji, że spodziewali się innego jego wyniku niż biskupi irlandzcy, to mieliby do tego pełne prawo. Pan nazywa taką postawę „relatywizmem”, tymczasem relatywizm polega na zmiennym traktowaniu zasad moralności, a nie jakichś innych. Prostego faktu, że fizyka newtonowska obowiązuje w małych grawitacjach, a w wielkich nie – nie nazywamy „relatywizmem”, ale „teorią względności Einsteina”. Ta sama reguła odnosi się do demokracji. Demokracja nie zawsze działa. Nie wynika to z naszego stosunku do niej. Po prostu demokracja taka jest. Stosowanie instrumentów demokratycznych w społeczeństwach dotkniętych silnymi kryzysami społecznymi lub ekonomicznymi przynosi skutki zgubne społecznie. Proszę sobie przypomnieć wybory z roku 1933 w Niemczech, które Hitlera wyniosły do władzy. My w Polsce nadal nie stosujemy wielu instrumentów demokratycznych, takich choćby jak jednomandatowe okręgi wyborcze, bo społeczeństwo jeszcze do nich nie dojrzało, a pamięta Pan przecież, że jeszcze niedawno mieliśmy przy urnach wyborczych tzw. „listę krajową”, stanowiącą przejaw antydemokratycznego sceptycyzmu. Mówiąc prościej, demokracja się stopniuje. Społeczeństwo może być mniej lub bardziej demokratyczne. Ale co najważniejsze, drogą do osiągania dojrzałości społecznej nie są wyłącznie referenda ani głosowania, lecz wielopłaszczyznowa debata publiczna. Bez tej debaty demokracja staje się ślepa. Dlatego trzeba jej najpierw otworzyć oczy, a dopiero potem dać do ręki jej najcenniejsze instrumenty.

Stosunek Kościoła do demokracji jest pozytywny, a zarazem krytyczny, czyli mniej więcej taki, jak stosunek do niej jej największych zwolenników. Warto jednak wspomnieć, że katolicka doktryna społeczna zawsze pojmowała demokrację szerzej niż inni. Dla autorów katolickich elementami demokracji są wszystkie głosy pojawiające się na forum publicznym, a nie tylko te, których rangę i znaczenie sankcjonuje stanowione prawo. Dlatego Kościół nigdy nie godził się na to, żeby absolutyzować znaczenie tych ostatnich.

o. Krzysztof Mądel SJ