Zacznę od tego, że opiszę Wam pokrótce córkę moich zamożnych znajomych. Nie są to może polskie biznesowe szczyty, ale jednak wyższa bez wątpienia klasa średnia, wyrosła zresztą trochę znikąd a więc i pozbawiona umiaru w otaczaniu siebie i swoich dzieciaków blichtrowatym często luksusem. Dziewczynka traktuje jak rzecz samo przez się zrozumiała, że zakupy robi z mamą w najdroższych butikach, że znajdują się zawsze pieniądze na sportowe i turystyczne fantazje, że można jednym telefonem odprawić nie dosyć fajną nauczycielkę włoskiego, i że po zmroku jeździ się po mieście taksówką. Jest to świat zabarwiony niemałą dozą obyczajowości jakby żywcem z dramatów Zapolskiej – jednak jakoś tam w końcu konsekwentny. Świat, z którego dziewczynka ta wyjdzie dzięki pieniądzom, a bardziej może układom i znajomościom do takiej czy innej przyjemnej dorosłości, bez wysiłku i bez świadomości nawet wygranego na życiowej loterii biletu.

Jedyne co mnie w tym świecie dziwi, może nawet gorszy, to katolicka zakonna szkoła do jakiej uczęszcza to dziecko. Nie jest to jedna z tych kilku zachowanych w Polsce przez czasy PRL-u placówek z tradycjami i pewną, o ile wiem, umiejętnością stanowczego radzenia sobie z majątkowym statusem uczennic czy uczniów. W tej stosunkowo nowej placówce, o ile dobrze widzę z przykładu opisanej dziewczynki i jej klasy, powielane są wśród uczniów konsumpcjonistyczne i pełne majątkowej rywalizacji obyczaje niczym z filmowych amerykańskich „junior highs”. Żeby nie demonizować: zachowania takie dosyć dobrze widać również w szkołach państwowych (było o tym niedawno kilka gazetowych dyskusji), ale w opisywanym przypadku ulegają one podwójnemu wyjaskrawieniu: po pierwsze dzieciaki maja większe pole rywalizacji, po drugie zakonny charakter szkoły służyć powinien chyba przecież właśnie czemuś przeciwnemu: nauce umiaru, powściągliwości w obnoszeniu się ze swoim statusem. Tymczasem, o ile jestem w stanie zrozumieć powstały mechanizm, dzieciaki wcale nie są wysyłane do tej szkoły po naukę moralności, czy może bez wielkich słów – taktu i skromności. One tam mają znaleźć sobie miejsce wśród ludzi „swojego stanu”, w środowisku względnie zabezpieczonym przed narkotykami, gangami, i w nie mniejszym stopniu również przed kontaktem z ubóstwem po prostu. Za to płaci się zakonowi niemałe czesne, gwarantujące niedostępność szkoły dla „pospólstwa”. Zastanawiam się czy używać tu cudzysłowów dla feudalnej terminologii, gdyż w istocie szkoła ta nie w cudzysłowie, lecz dosłownie ma charakter stanowy – przeznaczona jest dla panien z dobrych (czyli zamożnych) domów. Jest to przy tym zamożność nie stanowiąca wyniku protestanckiej jakieś zapobiegliwości, pracowitości i surowości obyczajów – ale polskich, głęboko jeszcze zazwyczaj w PRL-u zakorzenionych i mało pięknych układów. To właśnie te pieniądze i ich pochodzenie nadaje klimat zakonnej szkole bardziej niż zakonna szkoła zmienia cos w duszach z takiego świata wziętych wychowanków.

Nawet jeżeli moje wrażenia są mylne, zapytać można inaczej – czy na pewno rzadkie zakonne powołania wykorzystywać należy dla prowadzenia szkół, w których z wysokości czesnego wynika, że nie są przeznaczone dla tych w których życiu dobra a tania edukacja mogłaby rzeczywiście zmienić wszystko – dla dzieciaków z wiejskich rodzin, z bezrobotnych betonowych dzielnic. Szkoła katolicka niestety nie kojarzy mi się w Polsce (inaczej niż gdzie indziej na świecie) z takim to nieco judymowym posłannictwem – według mojego zapewne bardzo fragmentarycznego rozeznania jest raczej tak, ze kościelne niższe szkolnictwo „niekomercyjne” ma w Polsce charakter drugoplanowy (nie mówię w tym miejscu o KUL-u), i co ważniejsze, jest to szkolnictwo zawodowe, nie dające prawdziwe życiowej szansy jaką jest edukacja ogólna.

I to jest problem, o który w istocie chcę zapytać – problem niezauważenia, i wręcz akceptacji w polskim Kościele rosnącej kastowości Polaków. Problem zamykania się szans dla ludzi bez znajomości, pieniędzy, układów. Problem gorzkich porażek i szklanych sufitów czekających na ludzi „spoza środowiska”, starających się uzyskać dobry zawód, bardziej rozwijającą czy prestiżową pracę. Zjawiska te nie wydają mi się wyraźnie potępiane, a ich beneficjanci karceni za grzech nepotyzmu, w niektórych zawodach przecież stanowiący jedyną właściwie drogę kariery. Jest niestety trochę tak, że dla nastoletnich dziewczyn z beznadziejnych małych miast polski Kościół ma głównie bezskuteczne pouczenia z zakresu etyki seksualnej (bezskuteczne, gdyż tak naprawdę trzeba zmiany środowiska, motywującej i dyscyplinującej wiary w możliwość wyrwania się „stąd”) – natomiast córka moich znajomych z Kościołem kojarzyć będzie turystyczną w istocie pielgrzymkę do Hiszpanii. To jest ogólne wrażenie i nie zmienią go pojedyncze odmienne przykłady. Kościół w Polsce nie jest znakiem sprzeciwu wobec utrwalającej się chorej (bo nie opartej na hierarchii zdolności, pracowitości czy wyrzeczeń) quasi-feudalnej struktury społecznej. Kościół polski jest niestety widocznym (za pomocą takich swoich dzieł jak opisana szkoła) znakiem akceptacji dla zasklepiającego się podziału na źle i dobrze urodzonych.

Opinie powyższe są oczywiście nader zapewne subiektywne i jednostkowe, może niesprawiedliwe. Chciałbym, mam wręcz nadzieję, że naświetlą Państwo ten problem z innych stron. Wydaje mi się on nie mniej ważny niż kwestie UFO czy apokryfów, jakimi zajmowaliście się tu Państwo z właściwym Wam zapałem.

Czytelnik

 

Osobiście uważam, i nie jest to zdanie Kościoła, ale moje osobiste, że takie rzeczy zdarzają się i pewnie będą się zdarzać, bo prywatne szkoły, jak sama nazwa wskazuje opierają się na „słonym” płaceniu czesnego, w zamian za co uczeń (a przede wszystkim jego rodzice!) wymaga wykształconych i świetnie przygotowanych nauczycieli. A takich trzeba dobrze opłacić, żeby nauczali w szkole prywatnej, a na to trzeba funduszy i tu kółko się zamyka. Poza tym zakonne szkoły prywatne nie mają jak mi się zdaje dotacji państwa. Trudno więc posądzać o złe wychowanie dzieci.

Z drugiej strony, to prawda, ze powinny być wychowywane do umiaru, troski o ubogich, dzielenie się z nimi: tu zgadzam się z Panem. Powiedzmy sobie szczerze: czy do tych szkól zakonnych chodzi rzeczywiście młodzież głęboko wierząca i praktykująca? Myślę, że duży procent to niepraktykujący i nawet nie ma co zmuszać ich, bo i tak rodzice będą mieć tutaj decydujący wpływ na pozostanie dziecka w tej szkole a od tego zależy też często „być czy nie być” takiej szkoły. W końcu prawo w Polsce jest takie, ze silniejszy ma zawsze racje. A bogatszy zwycięży. Niestety nie mamy sprawiedliwego i dobrego prawa. A żyć trzeba!

Może to zbyt pesymistyczne, ale trzeba brać pod uwagę, że z całą pewnością zakonnice w swoim programie edukacyjnym mają elementy etyki katolickiej, lekcje religii, modlitwę, pewnie jest i miejsce na Mszę św. Ale to wszystko może nic nie znaczyć, wobec braku otwarcia młodzieży na te wartości. Można być jak butelka wrzucona do oceanu, która gdy jest zatkana nigdy się nie napełni i nie pójdzie na głębię, zostanie zawsze na powierzchni, na płyciźnie. Tak jest i z człowiekiem. Często obserwowałem bogatych turystów zwiedzających bazylikę św. Piotra w Rzymie. Ocierali się, dotykali o dwa tysiące lat żywej historii męczeństwa i wiary, ale nic ich to nie poruszało. Ich serce było zamknięte. Tutaj trzeba otwarcia. A to zależy od wolnej woli człowieka. Nikt, nawet zakonnice, czy księża nie zdołają tego osiągnąć, gdy brak jest dobrej, wolnej woli... i kółko się zamyka.

Co zatem? Najpierw rola rodziców, którzy przecież od narodzenia mają wpływ na dziecko (dzisiejsza psychologia i pedagogika mówią, że człowiek zasadniczą strukturę osobowościową kształtuje w pierwszych 3 latach życia; potem to już tylko poprawianie, udoskonalanie już istniejącego obrazu psychosomatycznego człowieka). Co zatem dalej – praca edukacyjna i... modlitwa!

Zostaje cicha, pokorna modlitwa, pokuta i asceza oraz wyrzezania w intencji nawrócenia. A kto to czyni? Siostry i bracia w zakonach klauzurowych. I tutaj jest też odpowiedź, czemu służą „ci zamknięci” – zamiast iść do pracy, bo tyle jeszcze biedy i zła w świecie. Ci którzy pracują mają siłę wewnętrzną właśnie poprzez duchową komunię z tymi, którzy za nich się modlą. Zostawmy też trochę miejsca dla Pana Boga. On przecież potrafi dać sobie radę tam gdzie my ludzie zawodzimy. Tutaj jest nasza nadzieja.

Człowiek mimo wszystko, nie może na długą metę żyć bez Boga. Najlepiej obserwujemy to dzisiaj: świat, który wybrał tylko rozwój ekonomiczny, zapominając o swej duszy, zakopując ją niejako, zaczyna chwiać się niebezpiecznie: ekologia, niesprawiedliwość i nędza wielu i bogactwo nielicznych. Zachwiane zostały zasady rozwoju całościowego człowieka, świata, bo zapomniano o duszy człowieka a wtedy wszystko zaczyna się chwiać, czegokolwiek by nie dotknąć. Świat zaczyna się zastanawiać dokąd zmierza. Bez napełnienia głęboką duchowością wewnętrznej pustki, życie przestaje mieć sens, bo tylko kto bogaty, zdrowy i piękny może być szczęśliwy.

Życie często jest najlepszym nauczycielem, a za pieniądze nie wszystko można kupić, i to nie tylko na filmie, ale i w życiu. Kilka lat temu odwiedzałem wraz z klerykami jeden ze szpitali w Rzymie. Jako młody ksiądz wesoło „rozrabiałem”, opowiadałem chorym kawały i bawiliśmy się wszyscy świetnie. Gdy zbliżał się koniec naszej wizyty jeden z pacjentów zawołał mnie do swego lóżka i wyciągnął kilka banknotów 500.000 lirowych (500.000 lirów=1 tys. zł) – mówił, że jest milionerem i ma wiele pieniędzy i prosił abyśmy zawsze przychodzili i tak ich bawili i towarzyszyli, obiecał nawet stałą pensję. Odmówiłem mu, powiedziałem, że my przychodzimy z potrzeby serca i miłości do Chrystusa. Za pieniądze nigdy byśmy tego nie robili. Tak, jak prawdziwej przyjaźni nie kupi się za pieniądze. Po chwili rozpłakał się i oddal wszystkie te pieniądze na pomoc dzieciom, którym brak pieniędzy na lekarstwa. Gdy wróciłem wieczorem do klasztoru, jeden z księży mówił, że jest taka jedna uboga rodzina z dzieckiem chorym, a lekarstwa na tę rzadką chorobę kosztują krocie. Dałem im adres tego człowieka spotkanego w szpitalu – on przesłał pieniądze i do dziś pomaga finansowo tej rodzinie. Ale o tym nie przeczytamy w żadnej gazecie, ani nie usłyszymy w telewizji. Jakby nie zdarzyło się nigdy, a przecież ja to przeżyłem – trzy lata temu w Rzymie, w Szpitalu Santo Spirito, 500 metrów od murów Watykanu...

Ks. Wieslaw Baniak