Od pewnego czasu mam pewną wątpliwość dotyczącą tego, czy Kościół podąża za tym co się dookoła nas dzieje albo czy nie występuje tutaj jakaś dobrowolność.

Spójrzmy na jedną sytuacje: należy utrzymywać „nieuleczalnie chorego” (nie nam to oceniać) człowieka przy życiu stosując wszystkie środki dostępne przez osiągnięcia medycyny – eutanazja jest niedopuszczalna. Jestem przekonany, że co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości.

Druga sytuacja: Ktoś wymyślił cos takiego jak np. prezerwatywa i tutaj mamy problem – nie wolno! (za dwoma skrajnymi przypadkami). Odnoszę wrażenie, że nikt nie bierze pod uwagę negatywnych konsekwencji-psychicznych i demograficznych – jakie może spowodować jej niestosowanie. Nawet jeśli się stosuje w związku małżeńskim metody naturalne, to pozostaje cała „era” kiedy współżyć nie można (podczas której żadna zdrowa, młoda para nie jest w stanie normalnie funkcjonować). Prowadzić to może do różnych napięć, kłótni i sam jeszcze nie wiem do czego. Czy należy od razu wykluczyć, że stosunek przy użyciu środków antykoncepcyjnych jest zupełnie pozbawiony pierwiastka miłości? Nie sadzę.

Pozostaje jeszcze kwestia, że stosując antykoncepcje chcemy uniknąć zapłodnienia. Ale czy to nie jest tak jak w przypadku eutanazji? Przecież korzystamy z tego co nam daje obecna medycyna. Reasumując, jestem zdania, że stosowanie prezerwatyw nie jest wykroczeniem, a przecież wiadomo, że ten środek też bywa zawodny i zajście w ciąże w takich okolicznościach jest najwyraźniej poleceniem z Samej Góry.

Zdaję sobie sprawę z tego, że w świetle dzisiejszej nauki Kościoła takie podejście jest niczym innym jak dobrowolnością – czyli „grzechem?”. Ale jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że 99% par, które współżyją (współżyły) przed Sakramentem Małżeństwa stosują antykoncepcje (czyli prawie wszystkie pary). Czy zatem nie jest najwyższa pora aby coś tutaj zmienić?

Proszę o poradę – Adrian

 

Szczęść Boże Panie Adrianie

Zacznę do pytania: czy jeśli grzech staje się powszechny, staje się cnotą? Gdyby nawet wszyscy na świecie kradli, czy oznaczałoby to, że należy znieść 7 przykazanie Dekalogu?

Wracając do Pańskiego pytania znam całą masę małżeństw żyjących według biologicznego rytmu płodności i jakoś nie mają z tym problemu. W takim razie, gdzie tkwi problem? Odpowiedź jest z pozoru prosta w panseksualizmie, który rozpanoszył się wszędzie (reklama, media, filmy, muzyka itd.). Całe nasze życie, prawie wszystko, z czym się stykamy w codziennym życiu ma posmak erotyzmu. Nic więc dziwnego, że człowiek (mężczyzna i kobieta) właśnie tak reagują, iż nie mogą zapanować nad swoim popędem seksualnym. Wstrzemięźliwość w dzisiejszych czasach stała się nie modna i prawie już nikt nie myśli o kierowaniu się w życiu zasadami duchowymi, a nie tylko ciałem.

Straszenie wyżem demograficznym jest domeną bogatych społeczeństw, które nie mają zamiaru z nikim dzielić się swoimi nadwyżkami, z którymi i tak nie wiedzą co zrobić!

Kościół nigdy nie zgodzi się na legalizację prezerwatyw z tej prostej przyczyny, iż miłość małżeńska jest miłością: ludzką, wierną i wyłączną, pełną i płodną (Paweł VI), a wszelkie środki antykoncepcyjne obezpładniają czasowo człowieka, czyniąc tym samym wbrew planowi Stwórcy.

Popęd seksualny jest ogromną siłą, lecz jego zaspakajanie nie jest koniecznością egzystencjalną (jak jedzenie, picie czy sen). Gdyby tak było Józef mąż Maryi zwariowałby mając koło siebie kobietę, z którą nie mógłby współżyć.

Dopuszczenie prezerwatyw spowoduje „wyłączenie rozumu” z kierowania własną seksualnością, co w rezultacie doprowadzi do braku jakiejkolwiek kontroli w tej dziedzinie. Trudno byłoby wtedy karać gwałcicieli, przecież oni mili taką potrzebę, więc ją zaspokoili.

Nie ograniczajmy ludzkiej płciowości do zaspokajania potrzeb, często przyjemnościowych (hedonizm). Seks w małżeństwie jest wyrazem miłości dwojga ludzi, którzy stają się dla siebie darem, a nie narzędziami wzajemnego zaspokojenia.

Nie jest prawdą, że wszelkie środki medyczne są konieczne do stosowania w ratowaniu ludzkiego życia za wszelką cenę (dystanazja). Kościół w Deklaracji o eutanazji bardzo konkretnie odżegnuje się od tzw. terapii uporczywej i staje na stanowisku, iż są sytuacje, kiedy należy choremu pozwolić umrzeć z godnością. Pacjent ma prawo do rezygnacji z nadzwyczajnych środków medycznych, ze względu na ich cenę, ryzyko powikłań czy skuteczność. Ma także prawo do opieki paliatywnej, która w szerokim zakresie przygotuje go do spotkania w Panem.

Tak więc porównanie prezerwatywy do środków medycznych jest lekko chybione. Ponadto medycyna ma leczyć i chronić przed złem i chorobą. W tym kontekście prezerwatywa chroni przed dzieckiem, które stawia się w rzędzie zła, jakie może przydarzyć się człowiekowi.

Jerzy Szyran OFMConv

 

Słyszałem niedawno archiwalne nagranie ze spotkania Jana Pawła II z młodzieżą podczas wizyty w Polsce w 1983 r. Program pielgrzymki był bardzo napięty i spotkanie trzeba było kończyć. Papież zauważył wówczas półżartem-półserio: „Co chwila ktoś mi mówi, że jestem spóźniony. Że papież się spóźnia, że Kościół się spóźnia...”. A zatem zarzut „nienadążania” Kościoła za rzeczywistością ma już swoją dość długą historię.

A zaczęło się to wszystko od Soboru Watykańskiego II, który zainicjował cały szereg zmian w życiu kościelnym. Większość z nich była motywowana powtórnym odkryciem korzeni chrześcijaństwa dzięki naukom biblijnym, historycznym. Część natomiast wynikała ze zdrowego rozsądku. Problem polegał na tym, że tak zwana opinia publiczna (w tym również część środowisk katolickich)zrozumiała, że Kościół „przystosowuje się do zmieniającego się świata”, a więc będzie modyfikował swoją naukę zgodnie z aktualnie obowiązującymi modami i bzikami. Stąd wielkim skandalem było opublikowanie w 1968 r. encykliki „Humanae vitae”, gdzie papież Paweł VI wykładał, dlaczego Kościół nie zgadza się na aborcję, środki antykoncepcyjne, czy inne manipulacje wokół ludzkiego życia. To zgorszone zdumienie, w jakim pogrążył się wówczas świat nie minęło – jak widać – do tej pory.

Kościół nie broni życia za wszelką cenę. Nie zamierza tworzyć iluzji, że śmierci nie ma, a przynajmniej być nie powinno. Stąd wcale nie popiera podtrzymywania wymyślnymi środkami przy życiu osób konających. Natomiast nie zgadza się na arbitralne decydowanie przez ludzi, komu powinno się pomóc w odejściu z tego świata, bo jest chory nieuleczalnie (albo za takiego się uważa).

Drugi problem to nie koniec życia, ale jego początek. Tu zdaje się właśnie krytycy Kościoła przestają nadążać za rzeczywistością. Nie jestem bioetykiem, ani seksuologiem, więc spróbuję posłużyć się zdrowym rozsądkiem. Czy przypadkiem zbyt wiele rzeczy bowiem nie zostało postawionych na głowie? – „Akt miłości” ze swej natury (biologicznej!) jest nakierowany na prokreację. Towarzysząca temu przyjemność jest elementem zachęcającym człowieka do prokreacji. Oczywiście to wszystko pogłębia więź między małżonkami, wyraża ich uczucia itd, ale nie bądźmy obłudnikami! Powoływanie się na „biologiczną konieczność” współżycia, a jednocześnie kwestionowanie biologicznej celowości tego współżycia to jakieś nieporozumienie! Jeśli okresowa wstrzemięźliwość płciowa rodzi nerwice i doprowadza do rodzinnych kłótni (czy są na to jakieś dowody naukowe?), to zgodnie z logiką kierunek odwrotny (notoryczna niewstrzemięźliwość) byłby drogą do szczęścia. Czy maniaków seksualnych, nimfomanki i erotomanów można nazwać ludźmi szczęśliwymi? – Być może rzeczywiście używanie środków antykoncepcyjnych stało się gdzieniegdzie normą. Nie rozumiem tylko, do czego tu jest potrzebne błogosławieństwo Kościoła? A najbardziej dziwi fakt, że największymi reformatorami w tym duchu bywają ludzie w ogóle nie związani z Kościołem. Czyżby chodziło o jakieś zabobony w dziedzinie przepędzania poczucia winy? – Czy masowość jakiegokolwiek zjawiska społecznego implikuje konieczność zmian zasad moralno-prawnych? Przecież ilość sama z siebie nie przechodzi w jakość. Zgodnie z taką logiką na czas wojen powinno się zawieszać obowiązywalność przykazania piątego. Kościół w Europie Zachodniej powinien zlikwidować kilka sakramentów (przynajmniej pokuty i kapłaństwa), bo przecież mało kto z nich korzysta. U nas z pewnością powinno się skreślić siódme przykazanie, a wszędzie na świecie szóste. Kiedyś chciano skreślić koniecznie przykazanie dziewiąte, ale kto wie, czy dzięki feministkom nie odzyska ono w UE swego waloru (i kto był wtedy zacofany: Kościół, czy gomółkowscy spece od etyki społecznej?). Kiedyś zmuszono Kościół do milczenia na temat lichwy. Teraz nikt nie wie, co zrobić ze zjawiskiem „pętli zadłużeniowej” takich krajów jak Argentyna. Być może za parę lat ktoś dowodnie wykaże szkodliwość używania prezerwatywy (może zrobią to firmy farmaceutyczne wchodzące na rynek z nowymi środkami antykoncepcyjno-wczesnoporonnymi). Czego zażąda wówczas od Kościoła kolejne pokolenie postępowców?

Przykłady i wątpliwości można mnożyć, ale chodzi o jedno: Kościół nie jest od „robienia wszystkim dobrze”, tylko od głoszenia Ewangelii i zachęcania ludzi do bycia świętymi, czyli do „równania w górę”. Nawet jeśli sam podlega słabościom i grzechom nie oznacza to, że od tego obowiązku jest zwolniony. Jasne, że masowość pewnych zjawisk (rozwody, środki antykoncepcyjne itd) wymaga też nowej wrażliwości na ludzką słabość, miłosierdzia. Jednak czym innym jest wyrozumiałość dla grzesznika, który nie potrafi poradzić sobie z problemem, a czym innym głoszenie ex cathedra, że skoro wszyscy grzeszą, to nie ma grzechu.

Tadeusz Cieślak SJ