Moim problemem jest mąż nadużywający alkoholu. Po kilkunastu latach życia na huśtawce nastrojów i uczuć straciłam już siły i zapał do mojego małżeństwa. Zwróciłam się o pomoc do psychologa, który ma prostą odpowiedź na takie sytuacje: odciąć się od męża, może gdy zacznie nas tracić coś go ruszy. Przestać gotować, prać, obsługiwać. Są to bardzo radykalne środki ale w tej chwili myślę, że jedyne słuszne choć jako chrześcijanin mam wątpliwości.

Mąż nie zamierza się leczyć obiecuje poprawę można nawet ma szczere chęci ale brak mu woli i siły by z tym skończyć. Ja już nie chcę słuchać więcej kłamstw, nie mam już nadziei na jego poprawę. Czuję się w pułapce bez wyjścia. Chciałabym mu pomóc-staram się modlić za niego i nie wiem co dalej?

Byłabym wdzięczna za wskazówki i podporę w tej trudnej dla mnie sytuacji.

 

Proszę mi wierzyć, że bardzo mocno słyszę Panią w problemie, który Pani podejmuje. Nie mam zamiaru moralizować, ani też w tani sposób pocieszać. Zresztą, nie o to chodzi. Jest Pani zapewne dzielną kobietą, która nie ustaje w poszukiwaniu możliwości zmiany, tej ciągnącej się, jak rozumiem, od kilkunastu już lat, sytuacji związanej z nadużywaniem alkoholu przez męża. Uświadomienie sobie choćby samego faktu przestrzeni czasowej unaocznia stopień zakorzenienia problemu w Waszej rodzinie. „By wyjść na prostą”, bezdyskusyjną wydaje się być sprawa konieczności uznania przez męża niemożności samodzielnego poradzenia sobie z trudnościami, których doświadcza, a to nie jest proste i tym trudniejsze, gdy dotyczy mężczyzny. Można zakładać dobrą wolę z jego strony, że faktycznie sam chce się z tym problemem uporać, jednak prawda jest taka, iż po tylu latach, gdy ugruntował w sobie pewien schemat działania, radzenia sobie z niepowodzeniami, etc. trzeba mieć rzeczywiście dużo samozaparcia, na które mało kogo stać, by samemu wyjść z tego wszystkiego zwycięską ręką, tym bardziej mając doświadczenie, proszę mnie źle nie zrozumieć, cichego, przynajmniej w jego interpretacji, przyzwolenia ze strony najbliższych na picie. Oczywiście nie wiem, jak to wygląda u Pani, ale zasadniczo pewne postawy ze strony rodziny osoby uzależnionej są podobne. Mam na myśli m.in. bezradność, zaniżony obraz siebie, wzajemne obwinianie się, kłótnie, „ciche dni”, poczucie wstydu, pragnienie tuszowania problemu wobec najbliższego otoczenia, itp.

Porada udzielona przez psychologa, o której Pani wspomina, jest jak najbardziej rozsądna. Pragnę jednak dodać, że niekoniecznie owo „odcięcie się od męża” musi wprost oznaczać rozwód, czy grzech, z religijnego punktu widzenia. Nie musi to być także prawnie zalegalizowana separacja. Oczywiście odpowiednią, najbardziej właściwą „strategię” działania warto byłoby z kimś kompetentnym omówić, z kimś, kogo zechce Pani, ufając mu, zaprosić i wprowadzić w swoje małżeńskie zmagania. Dopóki Pani mąż doświadczać będzie cichego przyzwolenia i że poniekąd, oczywiście w jego interpretacji, wszystko jest w porządku, bo przecież... to, siamto, owanto, przecież tyle robi... dopóty wypowiadane przez niego słowa i składane obietnice pozostawać będą bez pokrycia. Radykalny, a zarazem bardzo trudny krok, by pozostawić go samemu sobie, by mógł się przekonać, że niekoniecznie wszyscy muszą i powinni biegać wokół niego, że ktoś, w znaczeniu najbliżsi, mają tego dość i dłużej nie będą tolerowali jego zachowania, może się okazać pomocny. Pragnę zdecydowanie podkreślić: to nie jest brak miłości. Wręcz odwrotnie. Ze względu na to, że bardzo mocno Ciebie kocham, że także zależy mi na naszym małżeństwie (rodzinie), że już dłużej nie pozwolę, byś i siebie i dzieci? i mnie samą krzywdził i emocjonalnie rozstrajał, dlatego chcąc nam pomóc, zostawiam Ciebie, dla Twojego i naszego dobra. Niewątpliwie, istnieje realne ryzyko, że w swoim piciu stoczy się jeszcze bardziej, ale m.in. o to właśnie chodzi. Pozwalam na to, wkalkulowuję taką ewentualność, w tym celu, by dać mu szansę doświadczenia własnej niemocy i tego, że w żaden sposób nie jest w stanie kontrolować swojego picia. Inaczej nikt (o czym wie Pani bardzo dobrze) nie przekona go o tym. Słowa uderzają jak groch o ścianę. Nie oddziaływują na niego, bo to nie ten „kaliber”. Zresztą trafiają w pustkę, omijając go. On nie tyle potrzebuje słownej pomocy, co właśnie terapii przekładającej się na doświadczenie. Jest to akt bardzo trudnej miłości i jako Ksiądz, zapewniam Panią, że jeśli intencją takiego działania jest chęć pomocy, poparta modlitwą, u podłoża której leży to, że ja go naprawdę kocham i zależy mi na nim, to działanie takie nie jest grzechem.

Ponieważ jest to bardzo trudne przeżycie, dlatego nie można pozostać samemu. Potrzebna jest grupa wsparcia, a przynajmniej choćby jedna osoba, która zechce Pani towarzyszyć. To nie jest nic wstydliwego, proszę mi wierzyć. Proponuję zorientować się, czy w miejscu, gdzie Pani mieszka działają grupy AA, czy Al-anonu, które mogłyby udzielić Pani i pomocy i wsparcia, a nade wszystko zrozumienia dla tego, co Pani przeżywa.

Dziękuję za list i życzę Szczęść Boże

Ks. Dariusz Larus