Nie kryję, że długo myślałem nad napisaniem do Was listu. Mój problem natury duchowej jest następujący: Czy w życiu każdego człowieka zdarza się chwila kiedy musi sobie odpowiedzieć jakie jest jego właściwe powołanie? Może niektórzy jakoś od razu są dojrzali do określenia czy są powołani do małżeństwa czy do kapłaństwa. Ja miałem tego typu wątpliwości przez dłuższy czas, nie wiem czy to normalne; w końcu doszedłem do wniosku, że chyba jednak Pan Bóg powołuje mnie do tego abym służył mu w życiu jako mąż i ojciec.

Nie ukrywam, że od czasu zadania sobie tego pytania moje życie duchowe bardzo się zmieniło. Wcześniej przystępowałem do spowiedzi kilka razy w roku, teraz gdy pojawiają się jakieś większe grzechy staram się „zrzucić je z siebie” przy konfesjonale jak najszybciej. Poza tym wydaje mi się, że mój związek z moją dziewczyną (przepraszam, że nazywam ją „moją”, przecież nie jest moją własnością) wzmocnił się. Zrozumiałem jak bardzo Jej potrzebuję i jak wielką rolę odgrywa w moim życiu. Zacząłem Jej mówić o moim uczuciu do Niej, już nie krylem tego w sobie jak wcześniej; a może po prostu dopiero teraz sobie to uświadomiłem. Zacząłem się tez więcej modlić, staram się przyjmować Pana Jezusa do serca podczas każdej niedzielnej Mszy św. , mam trochę inne spojrzenie na świat, na krzywdę innych...

Usłyszałem kiedyś w TV, ze każdy z nas jest powołany do głoszenia Ewangelii -- może to moje bardzo nieporadne myślenie, ale uważam (zgadzam się z mówcą z TV), że można też głosić Ewangelię własnym życiem, będąc dobrym człowiekiem, kochającym innych, będąc dobrym mężem, ojcem, synem, bratem; będąc dobrym w swoich codziennych wyborach na jakie napotykamy w życiu. Chce być takim człowiekiem, z drugiej jednak strony czasami zadaje sobie pytania. Pan powiedział, że kto nie jest godny zostawić wszystkiego żeby pójść za Nim nie jest jego godny. (przepraszam, że tak swoimi słowami). Nie uważam, żeby moja dziewczyna w jakikolwiek sposób zasłaniała mi Pana, wręcz przeciwnie, jest bardzo religijna i to dzięki Niej uważam ze mogłem być bliżej Pana. Fascynuje mnie Jej dobroć, bezinteresowność, uważam, ze to Pan pozwolił nam spotkać się w naszej drodze życia. Czasami obawiam się, ze Pan mógłby mnie powołać do innego stanu, ze mógłbym nie spełnić woli Pana co do mojego powołania, ze brak by mi było siły... Dlatego modlę się do Pana każdego dnia o to by pozwolił nam być razem ze sobą. Czy to jest grzeszne myślenie, czy myśląc i postępując w ten sposób mogę zostać kiedyś zbawiony??? Proszę o odpowiedź na nurtujące mnie pytania.

Wojtek

 

Najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie co to w ogóle jest „powołanie”. Otóż jest to coś, co się dzieje w relacji między Bogiem a człowiekiem. Relacja ta winna być (ze strony Pana Boga już jest) relacją miłości. To „coś” to oczywiście zaproszenie do bycia razem w jakimś konkretnym miejscu i w jakimś konkretnym działaniu. Kiedy patrzę z perspektywy czasu (15 lat) na moje powołanie zakonne, to najchętniej zdefiniowałbym powołanie jako miłosną przygodę z Panem Bogiem. Odpowiadając na powyższe pytanie trzeba więc powiedzieć, że powołanie jest to coś, co zdarza się tylko tym ludziom, którzy są w relacji z Panem Bogiem, którzy przynajmniej trochę w Niego wierzą. Gdy chodzi o ludzi wierzących, to wydaje się być czymś naturalnym, że pytają się Pana Boga (a przynajmniej zastanawiają się) czego Pan Bóg od nich pragnie, jakie ma On oczekiwania względem nich.

W tym miejscu warto chyba jeszcze dodać, że powołania nie należy kojarzyć z czymś w rodzaju fatum. Powołanie pojmowane jako fatum, czyli jako nieodwołalne przeznaczenie, przekreślałoby wolność człowieka, a to z kolei kłóciłoby się z miłością, którą darzy nas Bóg. Na dowód tego, że powołanie nie ma w zasadzie nic wspólnego z fatum przypomnę fakt, że można sobie lub komuś wyprosić u Pana Boga to czy inne powołanie.

Wydaje mi się, że już trochę znam Pana Boga. Mogę powiedzieć, że 18 lat temu zaprzyjaźniłem się z Nim i ten czas bycia z Nim pozwolił mi Go poznać osobiście. To, co wiem o Nim sprawia, że odczuwam wielki wewnętrzny ból, kiedy słyszę to, co się niekiedy mówi (nawet z ambon), że jeśli ktoś ma powołanie do zakonu lub kapłaństwa, a założy rodzinę to będzie miał chore dzieci lub przynajmniej będzie nieszczęśliwy. Oczywiście że odrzucenie powołania zaboli Pana Boga i pokrzyżuje Mu plany, ale On nie będzie się mścił! Będzie dalej kochał tego człowieka, dalej będzie Mu błogosławił i zrobi wszystko, aby taki człowiek mimo wszystko był szczęśliwy.

Było sobie kiedyś dwóch braci, którzy żyli szczęśliwi i zadowoleni, aż otrzymali powołanie od Boga, by zostać uczniami. Starszy z nich odpowiedział wielkodusznie na wezwanie, choć krajało mu się serce, gdy żegnał się z rodziną i z dziewczyną, którą kochał i z którą pragnął się ożenić. W rezultacie udał się do odległego kraju, gdzie spędził życie w służbie najuboższych wśród ubogich. Wybuchło w tym kraju prześladowanie, został aresztowany, fałszywie oskarżony, torturowany i skazany na śmierć. I Pan Bóg mu powiedział: „Bardzo dobrze, sługo wierny i sumienny. Służyłeś mi za cenę tysiąca talentów. Chcę cię wynagrodzić miliardem talentów. Wejdź do radości twego Pana”.

Odpowiedź młodszego była o wiele mniej wielkoduszna. Postanowił zignorować wołanie, iść swoją drogą i ożenić się z dziewczyną, którą kochał. Cieszył się szczęśliwym małżeństwem, powodziło mu się w interesach i udało mu się być sławnym i bogatym. Od czasu do czasu dawał jałmużnę jakiemuś żebrakowi lub okazywał hojność żonie i dzieciom. Również od czasu do czasu wysyłał jakąś drobną sumkę swojemu starszemu bratu, który znajdował się w odległym kraju. Pisał mu: „Być może, dzięki temu będziesz mógł więcej pomóc tym biedaczyskom”. Kiedy przyszła jego godzina, Pan Bóg mu powiedział: „Bardzo dobrze, sługo wierny i sumienny. Służyłeś mi za cenę dziesięciu talentów. Chcę cię wynagrodzić miliardem talentów. Wejdź do radości twego Pana”.

Starszy brat zdziwił się słysząc, że jego brat miał otrzymać tę samą nagrodę co on. Ale ucieszył się tym niezmiernie. I rzekł: „Panie, nawet wiedząc o tym, gdybym miał się na nowo urodzić i żyć na powrót, zrobiłbym dla Ciebie dokładnie to, co zrobiłem”.

To jest prawdziwa Dobra Nowina: Wielkoduszny Pan i uczeń, który mu służy z czystej radości służenia, z miłością.

Pan Bóg potrzebuje kapłanów, zakonników i zakonnice, którzy podejmą się swej roli nie z lęku, ale z miłości do Niego i do Kościoła.

Wielu, stawiając sobie pytanie o swoje powołanie, nie odczuwa żadnego „pociągnięcia” w kierunku innego powołania niż małżeństwo i wybierają (słusznie) tę drogę. Inni znów odczuwają jakieś „pociągnięcie” ku życiu zakonnemu lub kapłaństwu. Takim radziłbym podjęcie rozeznania duchowego z pomocą kogoś bardziej doświadczonego (kierownika duchowego), czy za tym „pociągnięciem”, które odczuwają stoi Pan Bóg, czy też jest to tylko ich własne myślenie. Takiemu rozeznaniu bardzo pomaga cisza i samotność, ponieważ w codziennym zabieganiu i obfitości spraw, problemów i wydarzeń bardzo trudno jest usłyszeć głos Boga. Natomiast w ciszy i samotności, przeżywanej jedynie z towarzyszeniem kierownika duchowego, naprawdę można usłyszeć głos Boga.

Mieczysław Łusiak, jezuita

 

Szczęść Ci Boże, Wojtku!

Odpowiedź na Twój list ułożyła mi się w kilka punktów:

1. Kiedy przychodzi do mnie chłopak, który nie wie, co wybrać – kapłaństwo czy małżeństwo – zazwyczaj radzę mu tak: „Sądzę, że sam fakt, iż to jest dla Ciebie problem (bo przecież tylko nieliczni stają przed takim problemem), oznacza, że powinieneś zmierzać raczej w kierunku kapłaństwa”.

2. Kiedy jednak chłopak ten jest zaangażowany w swoją dziewczynę, zazwyczaj mówię mu tak: „Powołanie do małżeństwa również jest powołaniem do niezwykle ważnej i świętej służby Bożej. Być może, Twoje myślenie o kapłaństwie ma ten sens, żebyś więcej rozumiał, jak bardzo Kościołowi potrzebni są kapłani, a jeśli się Panu Bogu spodoba, to Twojego syna powoła kiedyś do tej tak ważnej i zaszczytnej służby, albo w jakiś inny sposób pomożesz kiedyś komuś w jego wyborze kapłaństwa jako drogi życiowej”.

3. Rzecz jasna, dopóki się nie pobierzecie, wszystko może się zdarzyć. Jednak Boże uchowaj, jeśli ktoś w taki sposób wstępuje do seminarium duchownego albo do zakonu, że dziewczynę, z którą był związany, potraktuje jak rzecz, którą się porzuca.

4. Przyjęcie sakramentu małżeństwa (albo kapłaństwa) oznacza, że taka jest wola Boża wobec mnie, iż mam być jak najlepszym mężem i ojcem (albo jak najlepszym księdzem), a wszelkie „filozofowanie”, że może byłem powołany do czegoś innego, jest czymś niemądrym. Bo nawet jeśli kiedyś byłem powołany do kapłaństwa, to dzisiaj jestem powołany do małżeństwa i jest wolą Bożą, abym powołanie to realizował jak najlepiej.

5. A w ogóle to woli Bożej w naszym życiu szukajmy spokojnie i bez nerwicy. Dobrze jest czasem przed Najświętszym Sakramentem albo przed krzyżem Pana Jezusa i prosić Go o światło.

Szczęść Ci Boże

o. Jacek Salij

 

Każdy człowiek dochodzi do pewnego punktu, gdzie musi zdecydować w jaki sposób i jaką drogą ma realizować swój cel życia. Przede mną wypowiedzieli się kapłani (zakonnicy), biłem się jednak z myślami czy i ja nie powinienem odpowiedzieć na Twoje pytanie. I po chwili modlitwy wdaje mi się, że powinienem to uczynić. Ja na szukanie odpowiedzi (jakie mam powołanie, jakie plany wobec mnie ma Pan Bóg) poświęciłem 8 lat ze swojego życia. Byłem kiedyś zakonnikiem.

Spędziłem w zakonie jezuitów 8 wspaniałych lat. Po pierwszym roku teologii wystąpiłem z zakonu. Później założyłem rodzinę – jestem już mężem i ojcem rodziny... no właśnie – też 8 lat. Mam wspaniałego syna i codziennie dziękuję Bogu, że powiódł mnie taką dziwną drogą. Moja odpowiedź będzie trochę osobista -- podzielę się z Tobą własnymi myślami.

Pan Bóg jest wspaniały, każdemu z nas znalazł miejsce i zadanie do wypełnienia, zaś drogi jakimi nas prowadzi nie są drogami prostymi. Pan Bóg zna nas lepiej niż my samych siebie. Ja przed wstąpieniem do zakonu byłem nieznośnym człowiekiem o ciężkim charakterze (teraz może jest trochę lepszy). Zakon mnie ukształtował, zmienił, dał formację i wychował (czy dobrze, to już pewnie ocenią inni, ale ja z odebranego wykształcenia i formacji jestem Bogu i zakonowi wdzięczny). Miałem 19 lat kiedy miałem podjąć ten wybór – jaką drogą pójdę. Wybrałem zakon, rozstałem się wtedy z moją dziewczyną. Bardzo solidnie podszedłem do mojego powołania.

Ale pewnego dnia poczułem w swoim sercu, że już przeszedłem jakiś ważny etap w moim życiu. I tak jak decyzję o wstąpieniu do zakonu podejmowałem długo tak i decyzję o wystąpieniu podejmowałem tak samo długo. Omodliłem ją i omówiłem z moim spowiednikiem.

Przeznaczyłem też na to moje coroczne trzydniowe rekolekcje ignacjańskie, które poświęciłem na dokonanie wyboru zgodnego z wolą Boga. I doszedłem do przeświadczenia, pewności, że Pan Bóg ma dla mnie inne plany. Zostawiłem w zakonie wszystko to co tam miałem: wspaniały księgozbiór, szatę zakonną, przyjaciół i kolegów, wspaniale akwarium, które było moją małą radością i wyszedłem w życie tak jak przyszedłem do zakonu – z dwiema torbami z rzeczami osobistymi, skromnym kieszonkowym i zupełnie inną rzeczywistością. Komunizm upadł a ja pozostałem sam bez wykształcenia, które zapewniło by mi jako takie życie. I powiedziałem sobie w sercu to samo gdy wstępowałem do zakonu: „Panie Boże, jeśli Ty mnie prowadzisz tak zawiłymi drogami, to prowadź dalej – Tobie zaufałem”.

Wtedy zaczęły się dziać wielce dziwne rzeczy – odtrącenie rodziny i pojawienie się wielu obcych mi ale zarazem życzliwych ludzi. Pan Bóg mnie prowadził w tak rożne światy, środowiska, że sam się dziwię, jak On to robi, aby doprowadzić swoje plany do skutku. Pan Bóg posyłał mnie w miejsca, gdzie kapłan nie miał najmniejszych szans na dotarcie.

Trafiałem do środowisk bez Boga, moimi kolegami byli ateiści, zagubieni, niewierzący i wrogo nastawieni do Boga i Kościoła ludzie. Nigdy nie krylem, że byłem zakonnikiem. I to budziło w nich zainteresowanie. Zadawali pytania, tysiące pytań -- otwierali się przede mną jak przed spowiednikiem często powodując moje zażenowanie i brak słów. I wtedy dopiero zrozumiałem, że Pan Bóg miał wobec mnie przewrotny plan: posłał mnie tam, gdzie inni nie idą. Przygotował mnie w zakonie, dał wykształcenie i wiedzę, ukształtował charakter i psychikę po to by mnie z tej szkoły życia (jak ja to sobie w duchu nazywałem „szklarnia św. Ignacego”. wyrwać i przesadzić tam gdzie Bóg jest, ale Go nikt nie chce albo nikt nie dostrzega. Stało się to w 1990 roku gdy nasz kraj przechodził wielką transformację, gdy miliony ludzi straciły orientację w otaczającym świecie a wielu uległo nagłemu zachłyśnięciu się wolnością. I nie jest łatwo być zakonnikiem. Tak samo nie jest łatwo teraz być katolikiem.

Nie wybrałem lekkiego życia – jest ono ciężkie i w zakonie i w życiu świeckim. I tu i tam trzeba dawać świadectwo wiary, trzeba być wiernym ślubom złożonym Bogu. Tu i tam trzeba cos z siebie dać, aby nasze działanie było na większą Chwałę Boga. Dla mnie życie w zakonie jezuitów czy zakonie małżeństwa nie ma zasadniczych różnic poza zewnętrzną ornamentyką. I tu i tam są pokusy przeciwko ślubom złożonym Bogu. I tu i tam trzeba zachować ślub czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Teraz jestem posłuszny żonie i dziecku, jestem wierny żonie, teraz wszystko co zarobię nie jest moje tylko mojej całej rodziny. Nie ma żadnej zasadniczej różnicy.

Ale moje powołanie jakie odczytałem ma swój sens: kiedy rozmawiam jako świecki z kapłanami – nie mogą mi powiedzieć, że nie rozumiem ich. Kiedy ksiądz nie przygotował się do kazania i ja po Mszy św. idę do niego aby mu to powiedzieć, to on wie, że nie mówię tego bez przyczyny czy z chęci pokłócenia się z nim. Kiedy przychodzi do mnie mój kolega – np. zakonnik z własnymi problemami (co się zdąża) czy ateista i antyklerykał – to staram się im obu pomoc tak samo. Jeśli ktoś dyszy nienawiścią do Boga czy Kościoła – słucha mnie i jestem w stanie mu cos przekazać co go choć trochę zmienia bo wie, że „kiedyś byłem po drugiej stronie Kościoła”. Przez mój dom przewinęło się sporo ludzi. Pan Bóg zatroszczył się nawet o to, aby moja żona była mi pomocna (a ja jej) – jest psychologiem. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że realizuje swoje powołanie – czy dobrze, to już osadzi Bóg i ludzie.

Jedno jest pewne – każdy z nas został stworzony przez Boga i On każdemu z nas przeznaczył miejsce i zadanie, które nikt za nas nawet Anioł nie jest w stanie zrealizować.

Jak odczytać swoje powołanie? Ja je poznałem po targających mną przeróżnych uczuciach i wewnętrznych pocieszeniach i strapieniach. Tam gdzie pojawiał się spokój ducha – tam wyczuwałem niewidzialna rękę Boga, a tam gdzie czułem niepokój -- zastępował mi on znak STOP-u. Często z dziecięcą naiwnością rzucałem się do przodu i dawałem się Bogu prowadzić. I On mnie wiódł na sobie tylko znane szlaki dla mnie wciąż odkrywane na nowo.

Nikt za Ciebie decyzji nie podejmie – ale wiedz, że Bóg prowadzi każdego człowieka rożnymi drogami. Tak jak nie ma dwóch takich samych ludzi, tak nie ma dwóch takich samych dróg życia. Módl się i rozważaj, gdzie Ciebie Bóg chce. I nie zadręczaj się jakimiś przeszkodami. Drugi człowiek nigdy nie jest przeszkoda – zawsze jest pomocą, jest takim aniołem stawianym nam przez Boga na naszej drodze, przyjacielem i drogowskazem. Może ja zostałem tylko po to stworzony, aby teraz napisać do Ciebie ten list i by go inni tez przeczytali?

Nie wiem. Pewność i spokój ducha uzyskamy dopiero po śmierci. Idźmy tam gdzie popycha nas Bóg i ufajmy, że idziemy w dobra stronę.

Michał Czuma

 

LISTY

 

Drogi Wojtku,

Nie jestem specjalistą od życia duchowego, chciałbym tylko podzielić się z Tobą kilkoma doświadczeniami, które – mam nadzieję – współbrzmią z tym, o czym piszesz.

Po skończeniu szkoły średniej - myślałem o pójściu do seminarium. Przeżywałem wtedy trudne wewnętrzne zmagania, po prostu lękałem się zdradzić Boga (pamiętam, że niesamowite wrażenie zrobiła na mnie przeczytana właśnie wtedy książeczka Romana Branstaettera o Jonaszu i jego próbach ucieczki przed Bożą wolą). Teraz widzę, że ten lęk brał się nie tylko z troski o powołanie, ale też miał swoje źródło w zbyt jednostronnym obrazie Boga. Na to wszystko nakładały się jeszcze sprawy sercowe, żal za światem, który miałby się za mną zamknąć i tak dalej. Rozpocząłem więc studia, a jeszcze wcześniej spotkałem ludzi ze wspólnoty modlitewnej i po raz pierwszy w życiu, w bardzo prostych słowach poprosiłem Jezusa, żeby od tej pory On kierował wszystkimi sprawami i porządkował je. Tak zaczął się nowy etap w moim życiu duchowym.

Myśl o kapłaństwie towarzyszyła mi przez cały czas, a szczególnie mocno powróciła na trzecim roku studiów, kiedy mój bliski przyjaciel jako świeżo upieczony magister poszedł do zakonu. Sądziłem, że powinienem przerwać studia i pójść za tym głosem. Wtedy kilka mądrych osób poradziło mi, żebym najpierw skończył studia, a potem dopiero zdecydował, co dalej - posłuchałem.

Wkrótce potem zakochałem się na poważnie i dopiero się zaczęło! Przeżywałem takie same jak Ty rozterki – co jest naprawdę moim powołaniem? Nie ma żartów -- przypominałem sobie historię Jonasza i szukałem kogoś, kto wskazałby mi drogę, kto przechyliłby szalę na którąś ze stron; powiedział: zrób tak a tak. Na szczęście mój spowiednik był mądrym księdzem i niczego nie sugerował.

Dużo się wtedy modliłem i pamiętam jak dziś pewne popołudnie, kiedy w kościele pod wezwaniem Ducha Świętego otworzyłem Pismo Święte i zacząłem czytać fragmenty Pierwszego Listu do Koryntian:

Nikt też nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: „Panem jest Jezus”. Różne są dary łaski, lecz ten sam Duch; różne też są rodzaje posługiwania, ale jeden Pan; różne są wreszcie działania, lecz ten sam Bóg, sprawca wszystkiego we wszystkich. Wszystkim zaś objawia się Duch dla wspólnego dobra. (...) Wszystko zaś sprawia jeden i ten sam Duch, udzielając każdemu tak, jak chce. Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, aby stanowić jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. Wszyscyśmy też zostali napojeni jednym Duchem. Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne członki. Jeśliby noga powiedziała: Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała - czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała - czyż nie należałoby do ciała? Gdyby całe ciało było wzrokiem, gdzież byłby słuch? Lub gdyby całe było słuchem, gdzież byłoby powonienie? Lecz Bóg, tak jak chciał, stworzył różne członki umieszczając każdy z nich w ciele. Gdyby całość była jednym członkiem, gdzież byłoby ciało? Tymczasem zaś wprawdzie liczne są członki, ale jedno ciało. Nie może więc oko powiedzieć ręce: Nie jesteś mi potrzebna, albo głowa nogom: Nie potrzebuję was. (...) Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami. I tak ustanowił Bóg w Kościele najprzód apostołów, po wtóre proroków, po trzecie nauczycieli, a następnie tych, co mają dar czynienia cudów, wspierania pomocą, rządzenia oraz przemawiania rozmaitymi językami. Czyż wszyscy są apostołami? Czy wszyscy prorokują? Czy wszyscy są nauczycielami? Czy wszyscy mają dar czynienia cudów? Czy wszyscy posiadają łaskę uzdrawiania? Czy wszyscy przemawiają językami? Czy wszyscy potrafią je tłumaczyć? Lecz wy starajcie się o większe dary: a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą.

Poczułem wewnętrzny spokój i właśnie w tamtych dniach podjąłem decyzję. Od tego czasu minęło dziesięć lat – jestem mężem kochanej żony i ojcem dwóch małych łobuziaków.

Jeszcze będąc narzeczonymi, dużo się modliliśmy i postanowiliśmy, że nasze wspólne apostolstwo będzie skierowane na pomoc rodzinie, bo w niej zaczyna się wszystko dobre i złe.

Nieraz, już po ślubie, zastanawiałem się nad naszym wyborem, rozmawialiśmy o tym z żoną. Niczego nie żałuję – ani dawnych rozterek ani ostatecznej decyzji; a co ciekawe, wydaje mi się, że równie dobrze mógłbym być szczęśliwym księdzem. Pan Bóg chce, żebyśmy Go kochali i pomagali innym odkryć Jego miłość. Kapłani, osoby zamężne czy samotne są – jak pisał św. Paweł – wzajemnie uzupełniającymi się członkami tego samego Ciała. Nieraz doświadczamy, jak bardzo księża potrzebują współpracy małżonków, jak niezwykle ważne jest oparcie, które mogą znaleźć w rodzinach i na odwrót: kim bylibyśmy bez naszego spowiednika, bez Eucharystii, bez przyjaciela – kapłana?

Nie ma w życiu ważniejszego zadania, niż to, które zdecydowaliśmy się wypełniać dla Boga.

Serdecznie Cię pozdrawiam, Szczęść Boże.

Maciej

 

List Michała zainspirował mnie do podzielenia się  refleksją na temat powołania. Wydawać by się mogło, że urodziłem się daleko od Boga. Ale teraz z perspektywy lat widzę, że choć pozornie tak wyglądało, rodzice moi byli ateistami z wyboru, to jednak Bóg był i jest bardzo blisko mnie przez całe moje życie. Zawsze znajdował się w pobliżu mnie ktoś, kogo obecność inspirowała mnie do zadanie sobie pytania dlaczego. Pytanie to nie pozwalało mi na bezkrytyczne przyjmowanie tego, co otrzymywałem od świata. Ideologia komunistyczna w jakiej byłem wychowywany niosła w sobie złudzenie szczęścia, sprawiedliwości, prawdziwej wolności. Złudzeniu temu ulegli moi rodzice. Nie był to z ich strony akt złej woli czy wyrachowania ale wielkie pragnienie dobra, sprawiedliwości, które w połączeniu z brakiem wykształcenia potęgowane przez  pewne poczucie wdzięczności za awans społeczny nie pozwalało na właściwą percepcję.

Ale w całym tym poplątaniu losów przekazali nam ten depozyt wiary jaki zachowali w sobie, nadzieję na prawdę, sprawiedliwość i prawdziwą wolność. Wychowywany w takiej atmosferze kształtował się we mnie prawdziwy komunista ale z małym felerem, którym było pytanie dlaczego? Gnany tym pytaniem po wstąpieniu do partii zabrałem się za klasyków gatunku i stwierdziłem, że otaczająca rzeczywistość bardzo daleko odbiega od tej teorii. Na pytanie dlaczego tak jest? otrzymywałem odpowiedź towarzyszu, wiecie, jeszcze nie jesteście odpowiednio ukształtowani, aby to zrozumieć.

By odpowiednio się ukształtować poszedłem do pracy w SB. Tam jednym z pierwszych moich nauczycieli był, wtedy jeszcze kapitan, Adam Pietruszka – naczelnik wydziału IV. Efektem jego „rekolekcji” (tak nazywaliśmy jego szkolenia) było zrodzenie się następnego pytania: co takiego jest w tym kościele, że oni się tak go boją?

Jako pewny ideologicznie i dobrze zapowiadający się młody człowiek dość szybko zostałem oddelegowany do ministerstwa. Był to przełomowy okres w moim życiu. Nie wiem czy to był taki program szkolenia czy tylko przeoczenie, ale prawie od razu pokazano mi dno tego systemu. Wróciłem z Warszawy zdruzgotany i całkowicie załamany. Zwolniłem się z SB.

Próbowałem ten lęk zagłuszyć rzuceniem się w objęcia mojej życiowej pasji jaką było lotnictwo. Obojętny ideologicznie i światopoglądowo trzymałem fason lotnika, który wprawdzie żyje krótko ale za to dobrze. Życie upływało mi na lataniu, balangach i trzeźwieniu po nich.

Aż, gdy pewnego razu w chwili wolnej od picia, zobaczyłem pewną dziewczynę – coś we mnie pękło. Zobaczyłem, że w życiu oprócz latania i picia jest jeszcze coś więcej. Doszło do zaręczyn.

Wynikła sprawa ślubu, ona chciała kościelnego ja byłem nieochrzczony. Kapłan z którym poznał mnie kolega powiedział mi, że są dwie drogi, prosić biskupa o dyspensę lub mogę przyjąć chrzest, stwierdziłem, że mniej zachodu jest przyjąć chrzest. W kilka miesięcy po załatwieniu niezbędnych formalności i cyklu katechez, w kwietniowe popołudnie z kościoła w Resku wyszedłem jako nowo narodzony człowiek. Skiełkowało we mnie ziarno wiary. Była ona jeszcze malutka i słaba ale przyszło mi wiarę moją hartować w burzliwych latach osiemdziesiątych.

Obudzony z letargu nihilizmu, miotany byłem różnymi sprzecznościami. Nie umiałem się opowiedzieć zdecydowanie za Jezusem. Próbowałem połączyć ogień z wodą. Wydawało mi się, że całe zło jest w braku organizacji a nie ideologii. Próbowałem to zmieniać. Przyszedł stan wojenny, męczeńska śmierć księdza Jerzego – był to dla mnie ogromny wstrząs. Uświadomiłem sobie jak blisko byłem tego, by być na miejscu jednego z morderców. Do pasji doprowadzał mnie proces toruński. Znając realia bezpieki śmieszyły mnie próby zatuszowania udziału najwyższych władz państwowych w tej zbrodni.

Miotany tymi sprzecznościami przeżyłem jeszcze dwa lata aż do pielgrzymki jaką zorganizowało Duszpasterstwo Świata Pracy ze Szczecina do grobu ks. Jerzego trasą jego męczeńskiej śmierci. Od kościoła w Bydgoszczy, poprzez Toruń, tamę aż po swój grób, ksiądz Jerzy wykuwał we mnie ucznia Chrystusa. Była to najwspanialsza katecheza jaką w życiu otrzymałem. Od grobu księdza Jerzego odszedłem już bez wątpliwości, przestałem się bać. Już znałem drogę i wiedziałem czym może się ona skończyć.

Choć daleko mi do doskonałości, moja droga wiary przypomina tyralierę krótkimi skokami do przodu, wiem, że zawsze gdy upadnę jest On, zawsze chętny by pomóc mi wstać. Tak jak u Michała, wolą Pana jest, bym obracał się w środowisku ateistów, przeciwników Kościoła. Trudna to droga, ale piękna. Muszę przede wszystkim kształtować siebie by dawać świadectwo i to jest najtrudniejsze. Lecz wszystko mogę w Jezusie – jak twierdził św. Paweł. Powtórzę tu za Michałem: Jedno jest pewne -- każdy z nas został stworzony przez Boga i On każdemu z nas przeznaczył miejsce i zadanie, które nikt za nas nawet Anioł nie jest w stanie zrealizować, oraz: pewność i spokój ducha uzyskamy dopiero po śmierci. Idźmy tam gdzie popycha nas Bóg i ufajmy, że idziemy w dobra stronę. A więc w drogę. Szczęść Boże.

Ryszard Krężel

 

Pochwalony Jezus Chrystus!

W rubryce „Pytania o wiarę” zamieszczono list młodego człowieka (podpisany „Wojtek”., mającego wątpliwość, czy jego życiowym powołaniem jest kapłaństwo, czy też raczej winien się ożenić.

Odpowiadając na wątpliwości autora listu wszyscy autorzy odpowiedzi przyjmują z góry, że wybór małżeństwa wyklucza kapłaństwo i odwrotnie. Nie dziwi mnie to -- rzecz dzieje się w środowisku rzymskokatolickim (łacińskim), a w Kościele łacińskim warunkiem dopuszczenia do kapłaństwa (święceń prezbiteratu) jest zasadniczo podjęcie zobowiązania do życia w celibacie; wyjątki od tej reguły (jak np. świecenia konwertytów z protestantyzmu) w przypadku „Wojtka” nie mają zastosowania.

Chociaż zatem jestem grekokatolikiem i z mojej eklezjalnej perspektywy takie stawianie sprawy jest niezbyt dorzeczne, szanując autonomię dyscyplinarną Kościoła łacińskiego, przeciwko traktowaniu w opisywanym przypadku kapłaństwa i małżeństwa jako wykluczających się wzajemnie opcji NIE oponuję.

Sprzeciw mój budzi co innego. W Kościele łacińskim istnieje wszak już od czasów papieża Pawła VI diakonat stały, przy czym diakonami mogą zostać również „viri probati” pozostający w stanie małżeńskim. Dlaczego więc nie uświadomić młodemu człowiekowi również takiej możliwości?

Rozumiem, że na razie w Polsce oficjalnie nie ma jeszcze stałego diakonatu w Kościele rzymskokatolickim – ale przecież sprawa jego wprowadzenia jest podobno przedmiotem prac II Synodu Plenarnego; słyszałem od znajomego kapłana łacińskiego (profesora KUL), że w którejś z diecezji górnośląskich diakonat stały został już de facto po cichu wprowadzony. Oczywiście, niejaką przeszkodą może być w tym konkretnym przypadku wymagany dla święceń diakonatu wiek żonatych mężczyzn (35 lat), ale przecież oczekiwanie można spożytkować na pogłębianie formacji ogólnochrześcijańskiej i teologicznej. Okres ten zresztą może być doniosłą próbą powołania.

Nie będę się tu rozpisywał na temat teologii diakonatu stałego – nie jestem p. drem Marczewskim, twórcą Ośrodka Badań nad Diakonatem Stałym w Suwałkach i kręgu diakońskiego tamże (może lepiej napisać „kręgu prediakonskiego”). Panu Marczewskiemu słusznie się należy tytuł czołowego krajowego znawcy problematyki i jednocześnie zajadłego propagatora diakonatu – nie myślę więc tracić czasu na bezskuteczne ex definitione próby odebrania mu owej godności. Wspomnę tylko nieśmiało, że specyfika powołania diakońskiego leży w jego skierowaniu na tzw. peryferia Kościoła – ku ludziom, do których księża z parafii nie docierają lub docierają z wielka trudnością. Nie jest więc diakon jakimś „ersatzem" kapłana, przeciwnie – ma swoje zadania w Kościele. Nota bene, gdy pisze o tym, przypominam sobie wyznania niedoszłego/byłego jezuity p. Michała Czumy (nawiasem mówiąc, nie pierwszy to Czuma z „jezuickimi powiązaniami”. o tym, jak mógł on dzięki swemu świeckiemu charakterowi skutecznie apostołować na wspomnianych „peryferiach”. Diakon to właśnie ma robić (oczywiście, w indywidualnych przypadkach jego posługa kościelna może mieć inny nieco charakter – ale obowiązek „świadczenia w świecie” pozostaje), UMOCNIONY ŁASKĄ SAKRAMENTALNĄ przekazaną przez świecenia. Wyrażam zatem swą dezaprobatę sposobem, w jaki potraktowano na lamach „Pytań o wiarę” list „Wojtka”, nie wspominając nic o diakonacie stałym.

Niezależnie od powyższego pozostaję wiernym czytelnikiem (oglądaczem?) „Mateusza”, którego Autorom życzę wielu łask Pana naszego Jezusa Chrystusa w ich pracy redakcyjnej i na innych obszarach życiowej aktywności.

Piotr Siwicki

PS. A poza tym uważam, że za mało piszecie o katolickich Kościołach wschodnich z moim „własnym” Ukraińskim Kościołem Greckokatolickim na czele.

PS 2. Co się tyczy diakonatu, zajrzyjcie w wolnej chwili na www.deacons.net (a może byście zrobili link do tej strony w „Mateuszu”.).